Historia Złego Jana i Dobrych Rodziców.

napisał/a: Jan Kowalski 2014-08-20 20:59
Moi drodzy,

Wszystkie Wasze wypowiedzi dokładnie przeczytałem - pozwólcie, proszę, że odniosę się do nich zbiorowo.

To, co wiąże się z remontem jest po prostu konkretnym przykładem pewnych relacji, które trudno jest mi zaakceptować - to nic innego, jak funkcjonowanie na zasadzie ''szef - podwładny'' (co też zostało wprost zakomunikowane przez narzeczoną). Pal licho sam remont, pal licho ściany, kable, rury! Tydzień, dwa i remont dobiegnie końca. Problem w tym, że relacje pozostaną. Życie będzie toczyć się dalej, pojawią się nowe problemy, które rozwiązać będą mogli jedynie rodzice. Bo wiążąc się z Anią przecież zostałem wpisany w ten układ, który doskonale funkcjonował przez trzydzieści lat, a który śmiem swoją obecnością burzyć. Nie akceptuję tej hierarchii polegającej na założeniu, że ktoś ma rację i prawo decydowania jedynie dlatego, że jest rodzicem. Dla mnie rodzice, mimo przeogromnego dla nich szacunku, mogą być równymi partnerami do rozmów. Choć w pewnych kwestiach do rozmów po prostu zaproszeni nie będą. Zakładamy obrączki (dosłownie lub w przenośni) i zamykamy drzwi. Taka kolej rzeczy. Taki przywilej dorosłości. Taka konsekwencja przyjęcia odpowiedzialności za własne życie. Koniec i kropka.

E-Lena, pytasz, czy lubię rodziców Ani. Lubię, bardzo. Napisałem wcześniej, że są uosobieniem wyrażenia ''do rany przyłóż''. Są. Pisałem naprawdę szczerze, nie drwiłem, bo przez te wszystkie lata stali się moją drugą rodziną. Wiem, że oni autentycznie nie chcą źle. Ani oni, ani narzeczona. Rzecz w tym, że chyba nikt z nich tak naprawdę nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo mnie taka sytuacja dręczy -- zjawiłem się w ich życiu mając zakodowane inne zasady i inną normalność, której oni nie rozumieją. Czy jest szansa na zmianę? Nie potrafię odpowiedzieć. Gdybym czuł, że jest, pewnie zagryzłbym wargi, przeczekał i nikt z Was, drodzy forumowicze, nie przeczytałby historii Jana Kowalskiego. Gdybym zaś miał pewność, że nie ma, cała historia zakończyłaby się kilka akapitów wcześniej. A idąc dalej...

Skłamałbym, E-Leno, gdybym powiedział, że Ania wszystko konsultuje z rodzicami. Tak nie jest. Z drugiej zaś strony, nasze ostatnie dni upływają pod znakiem obustronnego milczenia poprzedzonego jasnym i stanowczym komunikatem, że Ania z rodzicami nie będą mnie informować o przebiegu remontu - bo po prostu nie mają takiej potrzeby. Nie wątpię, że doskonale poradzą sobie beze mnie. Mimo wszystko, ubodło to trochę moją męską dumę. To w końcu też mój dom. Fizycznie być tam nie mogłem.

Wspominasz także, E-Leno słowa o dorastaniu. Zgadzam się z Tobą. To sprawiło, że gdzieś zapaliła się czerwona lampka. Wierzę jednak, że to były jedne z tych nieprzemyślanych słów, które wypowiedziane są w chwili skrajnej złości, bez głębszej refleksji przed i ze wstydem po. Zaczekajmy jeszcze...

Na koniec najważniejsze chyba, choć być może zabrzmi to patetycznie. Kocham narzeczoną, dla mnie to naturalne, i chcę zawalczyć o ten związek, choćby po to, żeby móc sobie z podniesioną głową powiedzieć, że zrobiłem wszystko, żeby ratować coś, co ma dla mnie ogromną wartość. Nawet jeśli tę walkę przegram. Pytanie - jak walczyć? Bo choć mogę rozmawiać, kłócić się, fikuśnie tupnąć nogą na znak protestu, to - jeśli przez te wszystkie miesiące rozmowy nie przynosiły żadnych rezultatów - trudno oczekiwać, że nagle coś pęknie. Powtarzanie, niczym mantrę, że jednak musimy ten problem jakoś rozwiązać i tłumaczenie tych samych kwestii na nowo stało się dla mnie poniżające, zwłaszcza, jeśli zamiast szczerej rozmowy prowokuje tylko znaczące westchnięcia (''znowu marudzisz!'') tej drugiej strony. Milczenie i czekanie na nie-wiadomo-co też w niczym nie pomoże...

Dziękuję Wam wszystkim.
napisał/a: dr preszer 2014-08-21 11:31
Kluczem jest zrozumienie sytuacji przez Twoją narzeczoną. Jeśli ona tego nie zrozumie to obecna walka o związek przypomina walkę z wiatrakami.
napisał/a: e-Lena 2014-08-21 14:37
Jak to się mówi - do tanga trzeba dwojga. Jeżeli w związku jesteś Ty kontra trzy osoby, może być Ci wyjątkowo trudno zbudować związek na jakimkolwiek kompromisie. Gdyby Twoja narzeczona miała z dziesięć lat mniej, istniałaby realna szansa na to, że coś się zmieni. Ale niestety ma tyle, ile ma i jeżeli do tej pory nie stworzyła w swojej głowie wizji damsko-męskiego związku, w której nie ma jej rodziców, to szczerze wątpię, żeby nagle dostała olśnienia.

Wyobraź sobie taką sytuację - jesteście małżeństwem, pokłóciliście się o jakąś pierdołę, a ona zamiast porozmawiać z Tobą idzie wyżalić się mamie i tacie. Albo inną - chcesz sobie wstawić do mieszkania ulubiony fotel, ale nie możesz, bo Ania i jej rodzice uznali, że zepsujesz im estetykę wnętrza. Niby głupoty, ale na dłuższą metę mogą człowieka doprowadzić do szału. Nie może być w zdrowej relacji czegoś, co sprawia, że czujesz się gorszy. W związku (tym bardziej w małżeństwie!) są DWIE osoby. Równe sobie, mające za zadanie się wspierać i kochać niezależnie od okoliczności. Nie rozmawiacie ze sobą szczerze, nie potraficie wyciągnąć wniosków z jako takich dialogów, nie słuchacie się nawzajem, ignorujecie prośby o zmianę zachowania i nie szanujecie ani swoich uczuć, ani przestrzeni osobistej - w jaki sposób chcecie z Anią stworzyć zgodne małżeństwo?

Nie rozumiem też dlaczego nie masz wpływu na wygląd mieszkania, skoro włożyłeś w nie część swoich pieniędzy. Mieszkanie jest przepisane na was czy tylko na Anię? Ja bym się darła wniebogłosy. No chyba, że jej rodzice wychodzą z założenia, że jesteś w jakimś stopniu zaburzony i sam nie podołasz w walce o dobro ich córki Ale wtedy naprawdę poważnie rozważ rezygnację z małżeństwa
napisal(a):Pytanie - jak walczyć? Bo choć mogę rozmawiać, kłócić się, fikuśnie tupnąć nogą na znak protestu, to - jeśli przez te wszystkie miesiące rozmowy nie przynosiły żadnych rezultatów - trudno oczekiwać, że nagle coś pęknie.

No właśnie dla mnie okres narzeczeństwa jest czasem na "poważne" stawianie wstępnej diagnozy dla związku. To czas na sprawdzenie czy na pewno wszystko jest na dobrej drodze do szczęścia, czy się do siebie pasuje, czy wyznaje się wspólne wartości, czy są jakieś problemy, nad którymi trzeba będzie popracować i czy któreś z nich z czasem się nie pogłębią. Teraz możesz wyciągnąć wnioski na podstawie pewnych przesłanek i zastanowić się czy obecna sytuacja jest na pewno tą, w której będziesz czuł się spełniony. Bo to jest jedna z tych sytuacji, która z czasem się pogłębi. Jak dla mnie jedna z tych, które krzyczą: "chłopie, coś jest bardzo nie tak!"

Słusznie zauważyłeś, że tu nie chodzi o mieszkanie i remont. Bo tu chodzi o coś znacznie bardziej poważnego - o wasze relacje, szacunek i wspólną przyszłość.