Informujemy, że w dniu 17.07.2024 r. forum rozmowy.polki.pl zostanie zamknięte. Jeśli chcesz zachować treści swoich postów lub ciekawych wątków prosimy o samodzielne skopiowanie ich przed tą datą. Po zamknięciu forum rozmowy.polki.pl, wszystkie treści na nim opublikowane zostaną trwale usunięte i nie będą archiwizowane.
Dziękujemy!
Redakcja polki.pl

Dodatkowo informujemy, że w dniu 17.07.2024 r. wejdą w życie zmiany w Regulaminie oraz w Serwisie polki.pl

Zmiany wynikają z potrzeby dostosowania Regulaminu oraz Serwisu do aktualnie świadczonych usług, jak również do obowiązujących przepisów prawa.

Najważniejsze zmiany obejmują między innymi:

  • zakończenie świadczenia usługi Konta użytkownika,
  • zakończenie świadczenia usługi Forum: Rozmowy,
  • zakończenie świadczenia usługi Polki Rekomendują,
  • zmiany porządkowe i redakcyjne.

Z nową treścią Regulaminu możesz zapoznać się tutaj.

Informujemy, że jeśli z jakichś powodów nie akceptujesz treści nowego Regulaminu, masz możliwość wcześniejszego wypowiedzenia umowy o świadczenie usługi prowadzenia Konta użytkownika. W tym celu skontaktuj się z nami pod adresem: redakcja@polki.pl

Po zakończeniu świadczenia usług dane osobowe mogą być nadal przetwarzane, jednak wyłącznie, jeżeli jest to dozwolone lub wymagane w świetle obowiązującego prawa np. przetwarzanie w celach statystycznych, rozliczeniowych lub w celu dochodzenia roszczeń. W takim przypadku dane będą przetwarzane jedynie przez okres niezbędny do realizacji tego typu celów, nie dłużej niż 6 lat po zakończeniu świadczenia usług (okres przedawnienia roszczeń).

Konkurs Helen Doron Early English

Redakcja
napisał/a: Redakcja 2013-02-19 12:29
Weź udział w konkursie z okazji 15-lecia istnienia szkół Helon Doron w Polsce i wyjedź na dwa dni do SPA!

[CENTER]
Fot. Fotolia[/CENTER]

Nauka języka angielskiego, choć żmudna i czasem wyczerpująca, może przynieść zaskakujące efekty i przyczynić się do sukcesu w dorosłym życiu. Egzaminy, rozmowy kwalifikacyjne, wyjazdy zagraniczne, konferencje - bez znajomości języka obcego trudno o nich nawet pomarzyć!

Już od 15 lat szkoły językowe Helen Doron wpływają na sukces naszych dzieci i młodzieży! Metoda HDEE, czyli Helen Doron Early English, polega na nauczaniu języka angielskiego od 1-ego do 14-ego roku życia. Ciągła interakcja to podstawa sukcesu nie tylko uczniów, ale również nauczycieli posługujących się tą metodą!

A co ty uważasz za swój sukces ostatnich lat? Odpowiedz na to pytanie i wygraj dwudniowy pobyt w luksusowym SPA w Hotelu Głęboczek dla dwóch osób!

[CENTER][/CENTER]

Co należy zrobić?

[CENTER]Napisz nam o swoim największym osiągnięciu ostatnich 15 lat! Podziel się z nami swoim sukcesem![/CENTER]

Co możesz wygrać?

[CENTER]Osoba, która będzie autorem najciekawszej i najbardziej przekonującej wypowiedzi konkursowej, pojedzie wraz z osobą towarzyszącą na dwa dni do SPA do Hotelu Głęboczek![/CENTER]

[CENTER][/CENTER]

Pozostałe 3 osoby otrzymają elegancką filiżankę do herbaty ze spodkiem firmy Villa Italia Clara Gold!


[CENTER][/CENTER]

Zgłoszenia konkursowe można przesyłać do 4 marca 2013 roku.

Wyniki konkursu ogłosimy najpóźniej 11 marca 2013.
Laureatów konkursu powiadomimy o wygranej mailem.
Zapoznaj się z regulaminem konkursu.

[CENTER][/CENTER]
napisał/a: candywatch 2013-02-20 21:57
Moim największym sukcesem, na który długo pracowałam jest każdy mój dzień. Zakręcony, zapełniony pracą, którą kocham i mężczyzną, który jest moim szczęściem.
Jak wygląda ten dzień?
Szósta rano. Dźwięk budzika. Trzeba wstać! Już, teraz, natychmiast!
Otwieram oczy, podnoszę się z mojej jedwabnej pościeli w chińskie wzory, siadam na łóżku. Przecieram oczy, wstaję. Delikatnie wygładzam kołdrę, czując pod palcami jej miękką fakturę. Na miejscu obok śpi jeszcze mój mężczyzna. Mam ochotę zgłębić dotyk w jego łuki brwiowe, kciukami musnąć usta. Ostatnie zerknięcie i kieruję się do łazienki. Do mojej pięknej łazienki, którą jeszcze kilka miesięcy temu urządzałam z takim zapałem i pasją. Wyłożonej płytkami w kolorze piasku i z okazałymi muszlami o najwymyślniejszych kształtach. Podchodzę do umywalki, spoglądam w lustro. Jak na swoje trzydzieści lat trzymam się doskonale. Żadnych zmarszczek, poza drobnymi w kącikach oczu. Mimowolnie szczerzę się do lustra, a w moich policzkach ukazują się dołeczki. Kiedyś, gdy byłam małą, pulchną istotką ktoś mi powiedział, ze takie urocze zagłębienia tworzą się, gdy podczas snu dotknie cię czarodziejska wróżka. Na chwilę się zapominam, ta chwila jest bezcenna, śmieje się jakaś cząstka mnie.
Sięgam po żel, myję twarz wykonując powolne okrężne ruchy. Wskakuję pod prysznic, naprzemiennie korzystając z ciepłej i zimnej wody, aby pobudzić krążenie i obudzić się do końca. Wycieram się miękkim, wiśniowym ręcznikiem i ubieram bieliznę. Przemykam cicho po pokoju, do garderoby i wybieram z mojej licznej kolekcji jeden strój. Obcisła, czarna sukienka do kolan, ciemne szpilki i kryjące rajstopy, będzie w porządku. Mam dziś ważne spotkanie, muszę wyglądać olśniewająco, ale jednocześnie profesjonalnie. Podchodzę do dużego, owalnego lustra i przeglądam się w nim. To jest to! Spodobał mi się ten zestaw, podkreślał moją południową urodę i ciemne, długie, kręcone włosy. Jeszcze tylko makijaż i gotowe.
Całuję wciąż śpiącego mężczyznę mojego życia i wybiegam do kuchni. Wyjmuję z lodówki jogurt pitny, wodę mineralną i w pośpiechu kieruję się do wyjścia. Za niecałe pół godziny siódma! W przelocie chwytam mój płaszczyk, o którym zawsze marzyłam, zanim było stać mnie na jego kupno. Wychodzę, zamykając cicho za sobą drzwi i chowając klucze do przepastnej torby. Na podjeździe stoi mój ukochany Volkswagen Garbus. Mały i śliczny, mój wyśniony samochód. Karoserię ma w moim ulubionym czarnym kolorze, a tapicerkę ciemnogranatową. Ruszam powoli wąską, osiedlową uliczką by wyjechać na drogę główną, na której trochę przyspieszam. Po dziesięciu minutach jestem na miejscu.
Zostawiam auto na podziemnym parkingu, a sama żwawym krokiem kieruję się w kierunku wielkich, oszklonych drzwi. Zamiast windy wybieram schody i mimo dziesięciocentymetrowych obcasów wbiegam trzy piętra na górę. Idę prosto do swojego gabinetu, po drodze witając sekretarkę i prosząc ją o jak najszybsze dostarczenie mi listy dzisiejszych zajęć i spotkań. Z radością oznajmia mi, że wszystko już na mnie czeka. Obdarowuję ja promiennym, szerokim uśmiechem dziękując serdecznie za przygotowanie wszystkiego od razu. Właśnie to lubię u swoich pracowników, wypełnianie obowiązków wyznaczonym terminie, a nawet przed nim oraz sumienność.
Rzeczywiście, na moim ogromnym, mahoniowym biurku piętrzy się stos równo poukładanych papierów. Zerkam na listę i już wiem, że za godzinę będę miała pierwsze spotkanie. Biznesowe oczywiście. Z kim, dlaczego? Otóż jestem szefową. Szefową dużego koncernu farmaceutycznego, który ma wysoką i stabilną pozycję na rynku. Zawsze marzyłam o tym, żeby być lekarzem, żeby pomagać ludziom i jak doktor House potrafić wyleczyć nawet najbardziej tropikalną i niespotykaną chorobę. Stało się jednak inaczej. W ostatniej klasie liceum zmieniłam zdanie i postanowiłam zdawać na farmację. Dosyć dobrze zdana matura i zadowalające świadectwo pozwoliło mi iść na obrany kierunek. Skończyłam studia z wyróżnieniem i zaczęłam zastanawiać się co dalej pracując w małej aptece. Los potoczył się tak, że otrzymałam możliwość wykupienia małej firmy zajmującej się produkcją niewielkiej ilości lekarstw. Postanowiłam postawić wszystko na jedną kartę, odrzucić wszelkie lęki i przekonania, wyswobodzić się ze skrępowania przez niezdrowe sytuacje i zdobyć pieniądze. Rodzice, chrzestni, dziadkowie, przyjaciele, każdy dołożył ile mógł. W końcu, udało się! Miałam potrzebną sumę i mnóstwo wątpliwości. Chyba czas na rozpoczęcie nowego etapu na drodze poznawania siebie, pomyślałam. W mroku jesieni pora wyjść z mroków swego życia, przestać blokować się strachem przed zmianami, które są tak potrzebne. Zdecydowałam i kupiłam firmę! Przede mną jawiła się szansa, a ja nie mogłam, nie chciałam! jej zmarnować. Nieważne co mówili inni, nie zamierzałam się tym kierować. Trudno, stracę jedno, zyskam drugie- lepsze, bądź gorsze, ale wreszcie coś się ruszy z miejsca. Puściłam wreszcie to czego kurczowo się trzymałam, przestałam żyć w stagnacji i zaczęłam działać. W ciągu 3 latach osiągnęłam więcej niż inni przez całe życie. Wszystko to było okupione ciężką pracą. Za mną wiele nieprzespanych nocy, mnóstwo imprez czy wyjazdów, na które zwyczajnie nie miałam czasu. Ale zdobyłam szczyt, mój niewielki farmaceutyczny biznes zyskał rangę państwową, a nawet rynki naszych sąsiadów zaczęły się dla mnie otwierać. Moi pracownicy wiedzą, że muszą wiele z siebie dać, ale zdają sobie sprawę z tego, ze i ja nie próżnuję. Jestem ich szefową, ale robię tyle co oni, nie wysługuję się nikim, kawę też robię moim kontrahentom sama. Wszyscy dużo pracujemy, aby się rozwijać. Ja osobiście robię to z ogromnym zaangażowaniem i przyjemnością, gdyż traktuję to przedsiębiorstwo jak własne dziecko, które na razie nie mam, a o którym coraz częściej zaczynam myśleć. Cieszę się z każdego nawet najmniejszego sukcesu, czy udanych negocjacji. Najlepsze rzeczy pojawiają się w naszym życiu, gdy pozwalamy im płynąć w zgodzie z ich tempem oraz dostosowując się do zmiennych okoliczności. Ja pozwoliłam. Nie wierzę w cuda, ani bajki, wyrosłam. Wierzę w to, co mogę zdziałać magią słów i własnym sercem. Wiem, że nie można kurczowo trzymać się przeszłości, bo umiera się razem z nią. Lepiej rozwiązać zadanie z gwiazdką- bo jest trudne, ale przez to ciekawe, niż spisać odpowiedzi z końca podręcznika mając je podane całkiem na tacy. Ja codziennie walczę o lepsze jutro, rozwiązując zadania z gwiazdkami, nie rezygnując z marzeń, nie dając się stłamsić.
Z zamyśleń wyrwał mnie dźwięk telefonu. To mój mężczyzna dzwoni żeby powiedzieć mi dzień dobry i życzyć miłego dnia. Chwilę później mam pierwsze spotkanie. Rozmawiam z klientami, przedstawiam im naszą ofertę i gdy już się decydują, kieruję ich do swojego zaufanego pracownika, aby dopełnili formalności. Popijam wodę mineralną czytając i odpisując na maile. Kolejne trzy i pół godziny mijają mi na korespondencji i podpisaniu koniecznych dokumentów. Następne trzy na dwóch rozmowach służbowych i telefonie do przyjaciółki. Zaraz mam najważniejsze spotkanie dzisiejszego dnia. Przyjechał bowiem konsument z Czech, aby dojść do porozumienia w sprawie leków i kosmetyków, które chcieliby sprowadzać z Polski z pośrednictwem mojego koncernu. Jemy wspólnie obiad, mężczyzna okazuje się być inteligentnym starszym panem o błyskotliwym umyśle, z którym szybko dochodzę do porozumienia. Zadowolona wracam do biura, aby dokończyć pracę. W międzyczasie wysyłam smsa do ukochanego i toczę ciekawą dyskusję z moją pracownicą, która przyszła prosić mnie o urlop. Oczywiście zgadzam się, każdemu należy się odpoczynek czy trochę oddechu, o ile wykorzystuje to przysługujące sobie prawo z należytym umiarem. Około 18 stwierdzam, że koniec na dziś. Żegnam się z wszystkimi i każę im wracać do domu, i ładować akumulatory na jutrzejszy równie ciężki dzień.
Jadę jeszcze do fundacji, w której pracuje moja przyjaciółka, obiecałam podać jej sukienkę na dzisiejszą wieczorną randkę. Utknąwszy w korku niecierpliwie stukam moimi krótkimi, równo opiłowanymi, czerwonymi paznokciami o kierownicę, aż nareszcie samochody z wolna ruszają. Dojeżdżam na miejsce, biegnę podać obiecaną sukienkę i chwilkę plotkuję. Moja firma często przeznacza dość pokaźne sumy na tę instytucję, wzrusza mnie los tych wszystkich chorych dzieciaków. Podziwiam ich rodziców, jednocześnie ogromnie współczując im ciężkiego losu. Nawet niewielkie wsparcie wiele znaczy, a skoro mogę sobie na to pozwolić, to robię to. Nie po to, żeby powiesić w gabinecie dyplom czy jakiś inny świstek papieru, jaka to jestem dobra i miłosierna, ale po to, żeby samej ze sobą żyło mi się lepiej.
Wstępuję jeszcze do osiedlowego sklepiku, aby kupić warzywa i pędzę prosto do domu. Już od progu wiem, że wróciłam do domu pierwsza. Ściągam szpilki, w których spędziłam cały dzień, biegnę umyć ręce i zmierzam do kuchni. Szykuję zapiekankę z makaronem, wstawiam do piekarnika, potem biorę kąpiel. Zauważam stertę brudnych ubrań w wiklinowym koszu, wstawiam więc pranie. Rozglądam się krytycznym okiem po mieszkaniu, ale nie znajduję nawet śladu kurzu, sprzątałam przecież dwa dni temu.
Słyszę otwierające się drzwi, a zaraz potem tonę w ramionach mojego mężczyzny. Szykuję mu kolację i razem oglądamy jakiś film. Potem idę trochę popracować, sprawdzić raz jeszcze pocztę, bieżące zestawienia i przeanalizować zawiłe dla mnie wykresy. Przeciągając się, ze zdziwieniem zauważam, że niedługo północ. Ukochany podchodzi, całuje mnie delikatnie i mówi, ze pora spać.
Kładę się mając świadomość, że to dopiero początek, wspaniały początek. Jestem szefową, nic mnie nie przerasta, wszystkiemu umiem sprostać. Jestem szefową, wyzwoloną kobietą, która kocha i jest kochana, która realizuje się w pracy, na wysokim stanowisku, która jest lepsza dzięki swojej determinacji i zapałowi od setki mężczyzn- panów prezesów.
Jestem szefową i dobrze mi z tym, że osiągnęłam sukces, który jest moim małym dzieckiem, o które dbam. A propo... staramy się właśnie o dziecko ;)
napisał/a: candywatch 2013-02-20 21:59
Moim największym sukcesem, na który długo pracowałam jest każdy mój dzień. Zakręcony, zapełniony pracą, którą kocham i mężczyzną, który jest moim szczęściem.
Jak wygląda ten dzień?
Szósta rano. Dźwięk budzika. Trzeba wstać! Już, teraz, natychmiast!
Otwieram oczy, podnoszę się z mojej jedwabnej pościeli w chińskie wzory, siadam na łóżku. Przecieram oczy, wstaję. Delikatnie wygładzam kołdrę, czując pod palcami jej miękką fakturę. Na miejscu obok śpi jeszcze mój mężczyzna. Mam ochotę zgłębić dotyk w jego łuki brwiowe, kciukami musnąć usta. Ostatnie zerknięcie i kieruję się do łazienki. Do mojej pięknej łazienki, którą jeszcze kilka miesięcy temu urządzałam z takim zapałem i pasją. Wyłożonej płytkami w kolorze piasku i z okazałymi muszlami o najwymyślniejszych kształtach. Podchodzę do umywalki, spoglądam w lustro. Jak na swoje trzydzieści lat trzymam się doskonale. Żadnych zmarszczek, poza drobnymi w kącikach oczu. Mimowolnie szczerzę się do lustra, a w moich policzkach ukazują się dołeczki. Kiedyś, gdy byłam małą, pulchną istotką ktoś mi powiedział, ze takie urocze zagłębienia tworzą się, gdy podczas snu dotknie cię czarodziejska wróżka. Na chwilę się zapominam, ta chwila jest bezcenna, śmieje się jakaś cząstka mnie.
Sięgam po żel, myję twarz wykonując powolne okrężne ruchy. Wskakuję pod prysznic, naprzemiennie korzystając z ciepłej i zimnej wody, aby pobudzić krążenie i obudzić się do końca. Wycieram się miękkim, wiśniowym ręcznikiem i ubieram bieliznę. Przemykam cicho po pokoju, do garderoby i wybieram z mojej licznej kolekcji jeden strój. Obcisła, czarna sukienka do kolan, ciemne szpilki i kryjące rajstopy, będzie w porządku. Mam dziś ważne spotkanie, muszę wyglądać olśniewająco, ale jednocześnie profesjonalnie. Podchodzę do dużego, owalnego lustra i przeglądam się w nim. To jest to! Spodobał mi się ten zestaw, podkreślał moją południową urodę i ciemne, długie, kręcone włosy. Jeszcze tylko makijaż i gotowe.
Całuję wciąż śpiącego mężczyznę mojego życia i wybiegam do kuchni. Wyjmuję z lodówki jogurt pitny, wodę mineralną i w pośpiechu kieruję się do wyjścia. Za niecałe pół godziny siódma! W przelocie chwytam mój płaszczyk, o którym zawsze marzyłam, zanim było stać mnie na jego kupno. Wychodzę, zamykając cicho za sobą drzwi i chowając klucze do przepastnej torby. Na podjeździe stoi mój ukochany Volkswagen Garbus. Mały i śliczny, mój wyśniony samochód. Karoserię ma w moim ulubionym czarnym kolorze, a tapicerkę ciemnogranatową. Ruszam powoli wąską, osiedlową uliczką by wyjechać na drogę główną, na której trochę przyspieszam. Po dziesięciu minutach jestem na miejscu.
Zostawiam auto na podziemnym parkingu, a sama żwawym krokiem kieruję się w kierunku wielkich, oszklonych drzwi. Zamiast windy wybieram schody i mimo dziesięciocentymetrowych obcasów wbiegam trzy piętra na górę. Idę prosto do swojego gabinetu, po drodze witając sekretarkę i prosząc ją o jak najszybsze dostarczenie mi listy dzisiejszych zajęć i spotkań. Z radością oznajmia mi, że wszystko już na mnie czeka. Obdarowuję ja promiennym, szerokim uśmiechem dziękując serdecznie za przygotowanie wszystkiego od razu. Właśnie to lubię u swoich pracowników, wypełnianie obowiązków wyznaczonym terminie, a nawet przed nim oraz sumienność.
Rzeczywiście, na moim ogromnym, mahoniowym biurku piętrzy się stos równo poukładanych papierów. Zerkam na listę i już wiem, że za godzinę będę miała pierwsze spotkanie. Biznesowe oczywiście. Z kim, dlaczego? Otóż jestem szefową. Szefową dużego koncernu farmaceutycznego, który ma wysoką i stabilną pozycję na rynku. Zawsze marzyłam o tym, żeby być lekarzem, żeby pomagać ludziom i jak doktor House potrafić wyleczyć nawet najbardziej tropikalną i niespotykaną chorobę. Stało się jednak inaczej. W ostatniej klasie liceum zmieniłam zdanie i postanowiłam zdawać na farmację. Dosyć dobrze zdana matura i zadowalające świadectwo pozwoliło mi iść na obrany kierunek. Skończyłam studia z wyróżnieniem i zaczęłam zastanawiać się co dalej pracując w małej aptece. Los potoczył się tak, że otrzymałam możliwość wykupienia małej firmy zajmującej się produkcją niewielkiej ilości lekarstw. Postanowiłam postawić wszystko na jedną kartę, odrzucić wszelkie lęki i przekonania, wyswobodzić się ze skrępowania przez niezdrowe sytuacje i zdobyć pieniądze. Rodzice, chrzestni, dziadkowie, przyjaciele, każdy dołożył ile mógł. W końcu, udało się! Miałam potrzebną sumę i mnóstwo wątpliwości. Chyba czas na rozpoczęcie nowego etapu na drodze poznawania siebie, pomyślałam. W mroku jesieni pora wyjść z mroków swego życia, przestać blokować się strachem przed zmianami, które są tak potrzebne. Zdecydowałam i kupiłam firmę! Przede mną jawiła się szansa, a ja nie mogłam, nie chciałam! jej zmarnować. Nieważne co mówili inni, nie zamierzałam się tym kierować. Trudno, stracę jedno, zyskam drugie- lepsze, bądź gorsze, ale wreszcie coś się ruszy z miejsca. Puściłam wreszcie to czego kurczowo się trzymałam, przestałam żyć w stagnacji i zaczęłam działać. W ciągu 3 latach osiągnęłam więcej niż inni przez całe życie. Wszystko to było okupione ciężką pracą. Za mną wiele nieprzespanych nocy, mnóstwo imprez czy wyjazdów, na które zwyczajnie nie miałam czasu. Ale zdobyłam szczyt, mój niewielki farmaceutyczny biznes zyskał rangę państwową, a nawet rynki naszych sąsiadów zaczęły się dla mnie otwierać. Moi pracownicy wiedzą, że muszą wiele z siebie dać, ale zdają sobie sprawę z tego, ze i ja nie próżnuję. Jestem ich szefową, ale robię tyle co oni, nie wysługuję się nikim, kawę też robię moim kontrahentom sama. Wszyscy dużo pracujemy, aby się rozwijać. Ja osobiście robię to z ogromnym zaangażowaniem i przyjemnością, gdyż traktuję to przedsiębiorstwo jak własne dziecko, które na razie nie mam, a o którym coraz częściej zaczynam myśleć. Cieszę się z każdego nawet najmniejszego sukcesu, czy udanych negocjacji. Najlepsze rzeczy pojawiają się w naszym życiu, gdy pozwalamy im płynąć w zgodzie z ich tempem oraz dostosowując się do zmiennych okoliczności. Ja pozwoliłam. Nie wierzę w cuda, ani bajki, wyrosłam. Wierzę w to, co mogę zdziałać magią słów i własnym sercem. Wiem, że nie można kurczowo trzymać się przeszłości, bo umiera się razem z nią. Lepiej rozwiązać zadanie z gwiazdką- bo jest trudne, ale przez to ciekawe, niż spisać odpowiedzi z końca podręcznika mając je podane całkiem na tacy. Ja codziennie walczę o lepsze jutro, rozwiązując zadania z gwiazdkami, nie rezygnując z marzeń, nie dając się stłamsić.
Z zamyśleń wyrwał mnie dźwięk telefonu. To mój mężczyzna dzwoni żeby powiedzieć mi dzień dobry i życzyć miłego dnia. Chwilę później mam pierwsze spotkanie. Rozmawiam z klientami, przedstawiam im naszą ofertę i gdy już się decydują, kieruję ich do swojego zaufanego pracownika, aby dopełnili formalności. Popijam wodę mineralną czytając i odpisując na maile. Kolejne trzy i pół godziny mijają mi na korespondencji i podpisaniu koniecznych dokumentów. Następne trzy na dwóch rozmowach służbowych i telefonie do przyjaciółki. Zaraz mam najważniejsze spotkanie dzisiejszego dnia. Przyjechał bowiem konsument z Czech, aby dojść do porozumienia w sprawie leków i kosmetyków, które chcieliby sprowadzać z Polski z pośrednictwem mojego koncernu. Jemy wspólnie obiad, mężczyzna okazuje się być inteligentnym starszym panem o błyskotliwym umyśle, z którym szybko dochodzę do porozumienia. Zadowolona wracam do biura, aby dokończyć pracę. W międzyczasie wysyłam smsa do ukochanego i toczę ciekawą dyskusję z moją pracownicą, która przyszła prosić mnie o urlop. Oczywiście zgadzam się, każdemu należy się odpoczynek czy trochę oddechu, o ile wykorzystuje to przysługujące sobie prawo z należytym umiarem. Około 18 stwierdzam, że koniec na dziś. Żegnam się z wszystkimi i każę im wracać do domu, i ładować akumulatory na jutrzejszy równie ciężki dzień.
Jadę jeszcze do fundacji, w której pracuje moja przyjaciółka, obiecałam podać jej sukienkę na dzisiejszą wieczorną randkę. Utknąwszy w korku niecierpliwie stukam moimi krótkimi, równo opiłowanymi, czerwonymi paznokciami o kierownicę, aż nareszcie samochody z wolna ruszają. Dojeżdżam na miejsce, biegnę podać obiecaną sukienkę i chwilkę plotkuję. Moja firma często przeznacza dość pokaźne sumy na tę instytucję, wzrusza mnie los tych wszystkich chorych dzieciaków. Podziwiam ich rodziców, jednocześnie ogromnie współczując im ciężkiego losu. Nawet niewielkie wsparcie wiele znaczy, a skoro mogę sobie na to pozwolić, to robię to. Nie po to, żeby powiesić w gabinecie dyplom czy jakiś inny świstek papieru, jaka to jestem dobra i miłosierna, ale po to, żeby samej ze sobą żyło mi się lepiej.
Wstępuję jeszcze do osiedlowego sklepiku, aby kupić warzywa i pędzę prosto do domu. Już od progu wiem, że wróciłam do domu pierwsza. Ściągam szpilki, w których spędziłam cały dzień, biegnę umyć ręce i zmierzam do kuchni. Szykuję zapiekankę z makaronem, wstawiam do piekarnika, potem biorę kąpiel. Zauważam stertę brudnych ubrań w wiklinowym koszu, wstawiam więc pranie. Rozglądam się krytycznym okiem po mieszkaniu, ale nie znajduję nawet śladu kurzu, sprzątałam przecież dwa dni temu.
Słyszę otwierające się drzwi, a zaraz potem tonę w ramionach mojego mężczyzny. Szykuję mu kolację i razem oglądamy jakiś film. Potem idę trochę popracować, sprawdzić raz jeszcze pocztę, bieżące zestawienia i przeanalizować zawiłe dla mnie wykresy. Przeciągając się, ze zdziwieniem zauważam, że niedługo północ. Ukochany podchodzi, całuje mnie delikatnie i mówi, ze pora spać.
Kładę się mając świadomość, że to dopiero początek, wspaniały początek. Jestem szefową, nic mnie nie przerasta, wszystkiemu umiem sprostać. Jestem szefową, wyzwoloną kobietą, która kocha i jest kochana, która realizuje się w pracy, na wysokim stanowisku, która jest lepsza dzięki swojej determinacji i zapałowi od setki mężczyzn- panów prezesów.
Jestem szefową i dobrze mi z tym, że osiągnęłam sukces, który jest moim małym dzieckiem, o które dbam. A propo... staramy się właśnie o dziecko ;)
napisał/a: candywatch 2013-02-20 22:14
Moje największe osiągnięcie ostatnich 15 lat? Moje najdroższe dzieci. Najpierw było poczęcie. Potem nerwowe oczekiwanie- czy maleństwo urodzi się zdrowe, nieważne było dla mnie czy chłopiec, czy dziewczynka. Aż wreszcie nadeszła ta długo oczekiwana chwila. Chwila, którą teraz, z perspektywy czasu, mogę spokojnie nazwać najpiękniejszą w moim życiu. Chwila, która wywróciła moją codzienność do góry nogami, która narobiła pięknego bałaganu i jednocześnie porządku. Moja ukochana żona trzymająca w ramionach najmniejszą istotkę na świecie jest najwspanialszym obrazem w moich wspomnieniach- obrazem autentycznym, ciepłym, niezwykłym. Nasze małżeństwo zostało przypieczętowane, a dziecko stało się postulatem autentycznej miłości.
Pierwsza była córka, moja ukochana mała Natalka, córeczka tatusia. Brudziła pieluchy tylko na moich "dyżurach", nie spała całe noce głośno się śmiejąc i miała najrozkoszniejsze pulchne polaski pod słońcem. Potem syn, junior, Mikołaj. Wielka duma, szczęście, radość z potomka.
A teraz mogę śmiało stwierdzić, że to właśnie rodzicielstwo jest moim największym osiągnięciem. Czym dla mnie jest rodzicielstwo? Nie myślałem o tym nigdy. Obecnie mam okres rekonwalescencji po chorobie, więc większość czasu spędzam w domu. Mam więc wystarczająco dużo czasu żeby myśleć.
Pytanie nasunęło wiele odpowiedzi, od tych optymistycznych, radosnych, przez smutne, przygnębiające. Jednakże nie było w ogóle wahania czy rodzicielstwo jest dobre, bo to, że jest dobre jest nie tylko oczywiste, ale też za mało powiedziane. Rodzicielstwo to dar, cud, największy z możliwych podarunek od losu. Jeśli do tego niezwykłego prezentu dołożyć to, ze dzieci są zdrowe, zadowolone z życia, mają pasje, zainteresowania i pamiętają o rodzicach, to mamy ogromny tort z wisienką na jego czubku.
Rodzicielstwo to odpowiedzialność, ale miłość nie może być nieodpowiedzialna. A rodzicielstwo jest przecież miłością! Największą, najpiękniejszą i całkowicie bezwarunkową. Wracając, piękno rodzicielstwa zawiera się właśnie w odpowiedzialności. Za swoje czyny, słowa, postępowanie. Za dziecko, za to co robi, jakie jest i jakie będzie. To my jesteśmy pierwszymi nauczycielami, autorytetami, to my odpowiadamy za to jakie dziecko będzie na początku swojej drogi i którą ścieżkę dalej wybierze. Wreszcie to my, w wielu przypadkach, odpowiadamy za to jak rozwiną się jego zdolności, jak będzie się uczyło, jakim człowiekiem się stanie. Na nas, rodzicach, ciąży odpowiedzialność ogromna, często przytłaczająca, ale niezwykle ważna! Zdaję sobie sprawę, że sam, niejednokrotnie, mówiąc potocznie, nawaliłem. Ale mam czyste sumienie, bo wiem, że zawsze starałem się te błędy naprawić, rozmawiać z dziećmi, tłumaczyć, ale też przyznać się do swoich błędów i słabości.
Rodzicielstwo to też uczenie się instrukcji obsługi dziecka, która nieustannie się zmienia. Inaczej musimy docierać do naszego malucha, który jest niezwykle ciekawy świata i lubi głaskać każdego napotkanego psa, a inaczej do nastolatka, który buntuje się przeciwko sam nie wie czemu.I za każdym razem na nowo uczymy się tych podstawowych praw rządzących życiem naszych pociech.
Rodzicielstwo to ogromna chluba. Duma. Spełnienie. Radość. Tak wiele pozytywnych uczuć i emocji. To poczucie piękna i przede wszystkim znalezienie sensu życia. Bo dla mnie, rodzicielstwo jest sensem życia. Dla dzieci chcę być lepszym człowiekiem, dzięki nim mam po co żyć i pracować nad sobą stając się choć trochę idealniejszym rodzicem.
Ale rodzicielstwo to też cierpienie, łzy, smutek, ból. Tęsknota za rzadkimi chwilami ciszy i spokoju. Rodzicielstwo to często słowa, które bolą- że się nic nie rozumie, że robi się coś na złość, że nie chce się pomóc. Ale wszystko am swoje dobre i złe strony, wady i zalety. Także rodzicielstwo.
Ojcem łatwo zostać, znacznie trudniej nim być. Ja staram się nim być i mam nadzieję, że mi wychodzi. Potwierdzenie dostaję każdego dnia od moich dzieci, które przed wyjściem do szkoły dają mi buziaka, choć niektórzy ich rówieśnicy wstydzą się zdobyć na tak "dziecinne" gesty. Codziennie, choćby w skrócie, relacjonują mi swój dzień, pytają o zdrowie, dzwonią gdy jestem w szpitalu, pomagają, chętnie grają w karty, czy oglądają wspólnie film. I choć są coraz starsze, i coraz mniej potrzebują moich złotych rad, nadal czuję, że jestem im potrzebny. I właśnie mój największy sukces. Mimo, że nie jest nim najnowszy samochód, oszałamiająca kariera czy nawet rozwijanie własnej pasji. Moim największym osiągnięciem są moje kochane dzieci i rodzicielstwo, którego smak dane mi było poznać i wciąż mogę poznawać.
napisał/a: jacekm 2013-02-20 22:21
Moje największe osiągnięcie ostatnich 15 lat? Moje najdroższe dzieci. Najpierw było poczęcie. Potem nerwowe oczekiwanie- czy maleństwo urodzi się zdrowe, nieważne było dla mnie czy chłopiec, czy dziewczynka. Aż wreszcie nadeszła ta długo oczekiwana chwila. Chwila, którą teraz, z perspektywy czasu, mogę spokojnie nazwać najpiękniejszą w moim życiu. Chwila, która wywróciła moją codzienność do góry nogami, która narobiła pięknego bałaganu i jednocześnie porządku. Moja ukochana żona trzymająca w ramionach najmniejszą istotkę na świecie jest najwspanialszym obrazem w moich wspomnieniach- obrazem autentycznym, ciepłym, niezwykłym. Nasze małżeństwo zostało przypieczętowane, a dziecko stało się postulatem autentycznej miłości.
Pierwsza była córka, moja ukochana mała Natalka, córeczka tatusia. Brudziła pieluchy tylko na moich "dyżurach", nie spała całe noce głośno się śmiejąc i miała najrozkoszniejsze pulchne polaski pod słońcem. Potem syn, junior, Mikołaj. Wielka duma, szczęście, radość z potomka.
A teraz mogę śmiało stwierdzić, że to właśnie rodzicielstwo jest moim największym osiągnięciem. Czym dla mnie jest rodzicielstwo? Nie myślałem o tym nigdy. Obecnie mam okres rekonwalescencji po chorobie, więc większość czasu spędzam w domu. Mam więc wystarczająco dużo czasu żeby myśleć.
Pytanie nasunęło wiele odpowiedzi, od tych optymistycznych, radosnych, przez smutne, przygnębiające. Jednakże nie było w ogóle wahania czy rodzicielstwo jest dobre, bo to, że jest dobre jest nie tylko oczywiste, ale też za mało powiedziane. Rodzicielstwo to dar, cud, największy z możliwych podarunek od losu. Jeśli do tego niezwykłego prezentu dołożyć to, ze dzieci są zdrowe, zadowolone z życia, mają pasje, zainteresowania i pamiętają o rodzicach, to mamy ogromny tort z wisienką na jego czubku.
Rodzicielstwo to odpowiedzialność, ale miłość nie może być nieodpowiedzialna. A rodzicielstwo jest przecież miłością! Największą, najpiękniejszą i całkowicie bezwarunkową. Wracając, piękno rodzicielstwa zawiera się właśnie w odpowiedzialności. Za swoje czyny, słowa, postępowanie. Za dziecko, za to co robi, jakie jest i jakie będzie. To my jesteśmy pierwszymi nauczycielami, autorytetami, to my odpowiadamy za to jakie dziecko będzie na początku swojej drogi i którą ścieżkę dalej wybierze. Wreszcie to my, w wielu przypadkach, odpowiadamy za to jak rozwiną się jego zdolności, jak będzie się uczyło, jakim człowiekiem się stanie. Na nas, rodzicach, ciąży odpowiedzialność ogromna, często przytłaczająca, ale niezwykle ważna! Zdaję sobie sprawę, że sam, niejednokrotnie, mówiąc potocznie, nawaliłem. Ale mam czyste sumienie, bo wiem, że zawsze starałem się te błędy naprawić, rozmawiać z dziećmi, tłumaczyć, ale też przyznać się do swoich błędów i słabości.
Rodzicielstwo to też uczenie się instrukcji obsługi dziecka, która nieustannie się zmienia. Inaczej musimy docierać do naszego malucha, który jest niezwykle ciekawy świata i lubi głaskać każdego napotkanego psa, a inaczej do nastolatka, który buntuje się przeciwko sam nie wie czemu.I za każdym razem na nowo uczymy się tych podstawowych praw rządzących życiem naszych pociech.
Rodzicielstwo to ogromna chluba. Duma. Spełnienie. Radość. Tak wiele pozytywnych uczuć i emocji. To poczucie piękna i przede wszystkim znalezienie sensu życia. Bo dla mnie, rodzicielstwo jest sensem życia. Dla dzieci chcę być lepszym człowiekiem, dzięki nim mam po co żyć i pracować nad sobą stając się choć trochę idealniejszym rodzicem.
Ale rodzicielstwo to też cierpienie, łzy, smutek, ból. Tęsknota za rzadkimi chwilami ciszy i spokoju. Rodzicielstwo to często słowa, które bolą- że się nic nie rozumie, że robi się coś na złość, że nie chce się pomóc. Ale wszystko am swoje dobre i złe strony, wady i zalety. Także rodzicielstwo.
Ojcem łatwo zostać, znacznie trudniej nim być. Ja staram się nim być i mam nadzieję, że mi wychodzi. Potwierdzenie dostaję każdego dnia od moich dzieci, które przed wyjściem do szkoły dają mi buziaka, choć niektórzy ich rówieśnicy wstydzą się zdobyć na tak "dziecinne" gesty. Codziennie, choćby w skrócie, relacjonują mi swój dzień, pytają o zdrowie, dzwonią gdy jestem w szpitalu, pomagają, chętnie grają w karty, czy oglądają wspólnie film. I choć są coraz starsze, i coraz mniej potrzebują moich złotych rad, nadal czuję, że jestem im potrzebny. I właśnie mój największy sukces. Mimo, że nie jest nim najnowszy samochód, oszałamiająca kariera czy nawet rozwijanie własnej pasji. Moim największym osiągnięciem są moje kochane dzieci i rodzicielstwo, którego smak dane mi było poznać i wciąż mogę poznawać.
napisał/a: sierotka 2013-02-21 16:27
Za największy sukces kilku ostatnich lat uważam to,że znalazłam pracę swoich marzeń w szanowanej firmie,nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt,że powszechnie uważano,że można się dostac tam tylko po znajomości. Ja udowodniłam,że tak nie jest. Postawiłam na siebie,swoje umiejętności i pokazałam wszystkim na co mnie stac. Jestem z tego niesamowicie dumna i uważam,że jest to mój największy sukces.
napisał/a: dagstar1103 2013-02-21 16:35
Jestem mężatka z 25-letnim stażem mamą ósemki dzieci, prowadzę od kilkunastu lat własną działalność gospodarczą i są to moje życiowe osiągnięcia. Ale sukcesem nazwałabym coś zupełnie innego. Musze jednak zacząć od początku. Kiedy miałam siedem lat zginął w wypadku mój o dziesięć lat starszy brat. Ta ogromna rodzinna tragedia zmienła całkowicie życie naszej szczęśliwej czteroosobowej rodziny. Tata wyjechał na parę lat do swojej siostry do USA, a mama tak bardzo się zamknęła w sobie ,że właściwie musiałam błyskawicznie dorosnąć i samodzielnie dbać o swoje sprawy. Pamiętam pewną wizytę u lekarz do którego poszłam z wysoką gorączka i jego zdziwienie, że przychodzę sama i rozmawiam jak dorosła. Owa to pani doktor skontaktowała się z moja mamą i wprost spytała co się w naszej rodzinie dzieje i ten incydent obudził moja mamę do życia. Tak wiec długi czas kiedy na prawdę potrzebowałam rodzicielskiej opieki i pomocy byłam sama, a kiedy rodzice się otrząsnęli (tata wrócił do domu) byłam już nastolatką. Oni skoncentrowali na mnie całą swoja miłość, opiekuńczość i troskę w momencie gdy ja już właściwi „wyfruwałam” z domu nauczona samodzielnego radzenia sobie z życiem. Powstał konflikt interesów – szczególnie z mamą, która chciała mieć przy sobie małą córeczkę, a ja niestety już nią nie byłam. Zadałyśmy sobie przez następne lata mnóstwo twardych ciosów i wylałyśmy potoki złych emocji. Po moim wyjściu za maż właściwie uciekłam od rodziców wyprowadzając się na wieś. Po śmierci taty od czasu do czasu odwiedzałam mamę, spędzałyśmy razem święta (moje dzieci kochały babcię całym sercem, a ona odpłacała im tym samym), ale relacje były zawsze sztywne i trudne. Trzy lata temu moja mama zachorowała – diagnoza rak jelit. Przeżyłam to, ale nie wyobrażałam sobie czasu który miał nadejść – przecież moja stara już matka zawsze była taka samodzielna. Niestety choroba postępowała i mama zamieszkała z nami. Myślę ,że obie się tego bałyśmy. Jeździłam z nią do lekarzy, woziłam na chemię, widziałam jej walkę, a przede wszystkim zaczęłam ją poznawać. Kiedy nadszedł czas umierania mama nie chciała iść do hospicjum ani szpitala, a ja już nie wyobrażałam sobie rozstania z nią na te ostatnie chwile. Najtrudniejsze było to, że w tym samym czasie, już jako 46-latka miałam urodzić ósme dziecko. Mimo zaawansowanej ciąży co mogłam robiłam przy mamie, pomagał mi mąż i starsze dzieci. Synka urodziłam w domu (w obecności lekarza, zresztą tak jak poprzednie dzieci) i zgodnie z życzeniem mamy dałam mu na imię Ignacy . Mama zmarła otoczona miłością w dwa tygodnie po narodzinach najmłodszego wnuka. Nie był to łatwy czas ani psychicznie ani fizycznie. Ale ten czas to mój największy sukces ostatnich lat – bo pojednanie z mamą, wzajemne wybaczenie i zrozumienie, możliwość otoczenia jej opieką stworzyło ze mnie nowego człowieka. Dziś, dzięki tym wszystkim chwilom, rozumiem słabość, wiem, że cierpienie nie zawsze jest siłą niszczącą i że w życiu miarą sukcesu nie jest to ile się w nim zgromadzi, ale ile się w nim rozda. Może to za poważne wynurzenia jak na internetowy konkurs, ale dla mnie jest to pewna możliwość życiowego „katharsis’
Pozdrawiam serdecznie
napisał/a: zakupoholicz 2013-02-21 17:38
Nie raz zadawałam sobie pytanie- kto jest dla mnie autorytetem? Nie musiałam długo zastanawiać się nad odpowiedzią, właściwie od razu wiedziałam jak ona brzmi. Nie, nie jest to żadna top modelka pokroju Anji Rubik, nie jest to też gwiazda popu czy popularnego show biznesu. Może powinnam powiedzieć, że jest to papież, czy znany filozof, albo prezydent, czy myśliciel. Otóż nie. Żadna z tych osób nie jest moim autorytetem, bo żadnej z nich nie znam!
Autorytet ma osoba, która dysponuje dużą wiedzą, siłą, istotną hierarchią wartości. Autorytetu sztucznie się nie stworzy. Dla mnie w sposób jak najbardziej naturalny stworzyła go moja mama. Jej autorytet wypłynął z wartości moralnych i intelektualnych, dlatego jest trwały i niepodważalny. Narodził się z miłości, dobroci, obecności. Moja ukochana mama pokazała mi, że zawsze trzeba mieć swoje zdanie, które należy bronić w każdych okolicznościach; że od samego początku powinno ustalić się swoje wartości i starać się żyć ściśle według nich nie przejmując się otoczeniem. Mama uświadomiła mi, że każdy człowiek wymaga szacunku, nawet jeśli jest zwykłym pijakiem mieszkającym na osiedlowej ławeczce. Mama pokazała mi, że warto mieć cele i świadomie do nich dążyć, nie po trupach, ale konsekwentnie. Mama przekazała mi wiele prawideł życiowych, według których chcę żyć. Mam 18 lat i stoję u progu dorosłości, od października studiuję upragnioną psychologię, ale wiem, że to właśnie mama pozostanie moją najlepszą przyjaciółką, powierniczką i autorytetem. Nie jest tak, że jest idealna i nigdy nie krzyknie, bo zdarza jej się, ale jest kochająca, dobra i potrafi przyznać się do błędów, które popełnia jak każdy.

I to właśnie dzięki Niej mogę pochwalić się największymi sukcesami w moim życiu. Ogromnym- wygranym konkursem literackim i wydaniem tomiku poezji autorów mojego rodzinnego miasta, w którym mieszczą się moje utwory! Uwielbiam pisać i jest to moje ogromne hobby, dlatego własna publikacja jawi się dla mnie jako wspaniałe, uskrzydlające osiągniecie.
Jednak moim największym, uszczęśliwiającym sukcesem jest zostanie honorowym dawcą krwi i dawcą szpiku. Pełna obaw i lęku zarejestrowałam się nie wierząc, że kiedyś może nadejść moja chwila. Gdy już wyciągnęła po mnie swoje macki wątpiłam w siebie- czy dam radę? takie pytanie kilka nocy niczym korona cierniowa raniły mój umysł. Jednak zdecydowałam się i postanowiłam pomóc. Dziś, z perspektywy czasu wiem, że to była najlepsza i jedyna słuszna decyzja, a zarazem mój ogromny sukces- jako kobiety, człowieka, bliźniego. Wyszłam z tego z dumą i niezachwianą pokorą- wiem bowiem, że los może być przewrotny, a dobrzy ludzie istnieją :)
napisał/a: agf 2013-02-22 13:58
Do niedawna powiedziałabym, że moim największym sukcesem było skończenie studiów, zmiana pracy na lepszą (co wcale nie było procesem łatwym i krótkotrwałym...), w miarę szczęśliwe małżeństwo, umiejętność codzinnego dawania sobie rady z problemami codziennego życia... Jednak 14 miesięcy temu to wszystko zeszło na drugi plan...

Dwa dni przed sylwestrem zrobiłam test. I zobaczyłam 2 kreski. Moje wrażenia? Jak je zobaczyłam to w pierwszej sekundzie się szeroko uśmiechnęłam, a w drugiej rozpłakałam. Sama nie wiedziałam czy z radości czy nie. Chyba bardziej była to histeria... I niestety, choć może tak miało być, przez pierwszych kilka tygodni, może nawet ze dwa miesiące moja radość była przytłumiona, na pierwszy plan bowiem wysuwało się tylko przerażenie i strach. Niesprecyzowany, po prostu taki chaos w głowie. I miałam nawet czasami wyrzuty sumienia i pretensje sama do siebie - dlaczego się bardziej nie cieszę, przecież to nie była wpadka, to było planowane, chciałam tego. Zdecydowaliśmy się na dziecko świadomie,po 6 latach małżeństwa. Jakoś wcześniej nie spieszyło nam się, nie czuliśmy takiej potrzeby. Byliśmy przygotowani psychicznie po usłyszanych historiach i doświadczeniach znajomych, że możemy starać się nawet i rok. I co? Raptem po dwóch miesiącach się udało ;)

Na szczęście tak to wszystko chyba jest w naturze skonstruowane, że z każdym dniem nawet nieświadomie człowiek się do tej myśli przyzwyczaja. I w końcu radość wysunęła się na pierwszy plan. Myślę, że nie bez znaczenia było pierwsze USG, które przemawia jednak bardziej niż tysiąc złów. Bo przecież wiedziałam, że jestem w ciąży, ale zobaczyć na własne oczy, że jest coś, co rusza się w brzuchu - bezcenne.
I tak sobie myślę, że wszystko przyjdzie z czasem, na wszystko będzie pora.
A ja nie mogę traktować tego wydarzenia w moim życiu inaczej jak tylko największego sukcesu! Myślę, że posiadanie dziecka, bycie matką nawet mimo oczywistych lęków, strachów, kłopotów, jakie mnie czekają do końca życia, wynagrodzi mi wszystko - i te trudności i inne problemy w życiu. Zawsze, mimo jakichkolwiek niepowodzeń, będę wiedziała, że choć jeden sukces w życiu udało mi się osiągnąć!
napisał/a: estus 2013-02-22 20:57
kiedy przeczytałam o tym konkursie zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę nigdy nie myślałam o swoich osiągnięciach. Robiłąm swoje, jeżeli coś mi się udawało to cieszyłam się z tego, napełniało mnie to motywacją do dalszego działania, ale nie analizowalam tego, nie myślałam o tym, w kategorii osiągnięć. Bo cóż to jest osiągnięcie, samo to słowo wydaję się takie wielkie i patetyczne. Osiągnięcie to wejście na Mount Everest, czy choćby na Śnieżke. Osiągnięcie to pokonanie kilkudziesięciu kandydatów i dostanie świetnej, wymarzonej pracy. Osiągnięcie to umiejętność posługiwania się kilkoma językami. Osiągięcie to ukończenie maratonu. Tak właśnie do tej pory myślałam, ze osiągnięciem można nazwać tylko wielkie rzeczy. Zdałam sobie jednak sprawę, że każdy ma swoją hierarchię ważności, swoje priorytety i dla każdego co innego jest ważne i wielkie. Czy ja mam takie osiągnięcia? Oczywiście. Udało mi się skończyć studia i dostać pracę w swoim zawodzie. W końcu nauczyłam się jeździć samochodem, choć prawo jazdy mam już od kilku dobrych lat. Uczę się języka angielskiego, z dobrymi efektami, ale najważniejsze jest to, że mam najwspanialszą rodzinę na świecie i jestem szczęśliwa. Czyż to nie jest osiągnięcie? Mogę nawet śmiało powiedzieć, że jest to OSIĄGNIĘCIE.
napisał/a: mikuleq 2013-02-22 22:33
Moim największym życiowym osiągnięciem jest wyjście z nałogu. Poznając moją najdroższą dziewczynę, z jej ogromną pomocą, udało mi się wyjść z mroków życia. Trzymany za wychudzoną rękę, całowany w wyniszczone narkotykami usta, zapewniany o niezrozumiałej dla mnie miłości, postanowiłem walczyć. Wszystko postawiłem na jedną kartę. Szybowałem wtedy po niebie rozterek, wznosiłem się na skrzydłach ideałów, jednak nie raz spadłem. Straciłem serce, większość krwi, żołądek wraz z jelitami, wątrobę i część kręgosłupa, moje płuca zostały przebite słowami ostrymi jak brzytwa, a kończyny pogruchotane pod kołami rzeczywistości. Kawałek po kawałku z Jej nieocenioną pomocą starałem się posklejać, uparcie wierząc, że poskładam się niczym puzzle. Na plecach czuję jeszcze świeże rany po wyrwanych skrzydłach, ale teraz odrosły mi nowe, mocniejsze. Przede mną jawiła się szansa, a ja nie mogłem, nie chciałem! jej zmarnować. Dla mojej ukochanej nie chciałem się poddać! Nieważne co mówili inni, nie zamierzałem się tym kierować. Trudno, stracę jedno, zyskam drugie- lepsze, bądź gorsze, ale wreszcie coś sie ruszy z miejsca. Puściłem wreszcie to czego kurczowo się trzymałem, przestałem żyć w stagnacji i zaczęłam działać. W ciągu 3 latach osiągnąłem więcej niż inni przez całe życie. Wszystko to było okupione ciężką pracą. Za mną wiele nieprzespanych nocy, gonitwy myśli i łez- moich i Jej. Ale udało się. Zdaliśmy maturę, oboje dostaliśmy się na wymarzone studia. Długo nauczyciele nie chcieli mi dać szansy, ale gdy kolejne piątki lądowały na moim koncie, zrozumieli, że chcę od życia więcej niż dotychczas. Dzięki Niej liceum było najwspanialszym okresem mojego życia- trudnym, ale pięknym, a studia psychologiczne okazały się w zasięgu nie tylko moich marzeń, ale i celów. Po ich skończeniu to ja będę pomagał tym, których nałóg dorwał w swe bezlitosne szpony i tych, po których dopiero wyciąga swe zdradzieckie macki.
Będę mówił im o moim ogromnym osiągnięciu- wyjściu z nałogu, zapewniają, że można, że wiarą i dobrym sercem można zdziałać najwięcej. Jednak moim największym sukcesem pozostaje moja ukochana dziewczyna, obecnie narzeczona. Kobieta marzeń, kobieta mojego życia.
grisza
napisał/a: grisza 2013-02-22 23:01
Moja żona woli nie rozmawiać o przeszłości. W jej oczach to zawsze będzie "ciemny rozdział", coś, o czym należy zapomnieć, nawet, jeśli zmieniło nasze życie.
Wszystko zaczęło się niewinnie. Poznaliśmy się w liceum. Ola pomagała mi w przygotowaniach do matury z angielskiego, próbowała przełamać mój strach i opór przed rozmową w obcym języku. Lekcje, potem kino, wspólne spacery brzegiem Odry. Życie potoczyło się tak szybko, że nawet nie zdaliśmy sobie sprawy, że ta chwila, to mgnienie oka doprowadziło nas przed ślubny kobierzec. Codzienność zaczęła zataczać koło, wdaliśmy się w wir pracy. Ona uczyła angielskiego i dorabiała na tłumaczeniach dokumentów, ja-udawałem goniącego za sukcesem informatyka. W pewnym sensie poczuliśmy, że czegoś nam brakuje. A raczej kogoś...
Nie starczyłoby mi palców, gdybym miał policzyć ile razy straciliśmy ten mały cud. Za każdym razem scenariusz był ten sam. "2kreski" jak magiczne zaklęcie napędzało nas do życia, tylko po to, żeby miesiąc później dowiedzieć się, że znów jesteśmy sami...
Po trzech latach naszych starań i łez, które wylewaliśmy po cichu każdej nocy, jedno w tajemnicy przed drugim, nastąpił przełom. Pozytywny test. Potem pozytywna opinia ginekologa. Miesiąc, drugi, trzeci. Wszystko wydawało nam się takie proste. Kanapki z dżemem smakowały tak, jakby ktoś pokruszył na nie kawałek tęczy. Moje szczęście promieniało. Miała oczy tak wielkie, jakby patrzyła na mnie również za "niego". Czwarty, piąty- już wiedzieliśmy jakie nadamy mu imię. Adaś.
I wtedy spotkała nas ta straszna tragedia. Musiała zostawić w szkole dodatkowe zaświadczenie lekarskie. Chciała porozmawiać chwilę z koleżankami, pochwalić się widocznym już brzuszkiem. Nie pośpieszałem jej wcale. Może gdybym wtedy zadzwonił, może gdyby wyszła ze szkoły kilka minut wcześniej, może wszystko potoczyłoby się inaczej..
Jadący z niedużą prędkością samochód uderzył w nią na pasach. Nigdy nie zapomnę tego widoku. Jej szok, przerażenie i tylko jedna myśl w głowie, jeden dudniący w skroniach krzyk: "Co z naszym dzieckiem?"
Znów zostało nas tylko dwoje. Nasz świat zawalił się w ciągu minuty. Mieliśmy już tyle planów. Tyle marzeń, byliśmy przecież gotowi na ten cud. Mogliśmy poczuć go przez delikatną skórę jej brzucha, posłuchać bijącego serca.
Wiedziałem, że muszę być silny, żeby pomóc się jej podnieść. Moja słodka Aleksandra, moja najdroższa... Wszystko zawaliło się nam na głowę. Ola nie umiała poradzić sobie z tą stratą, popadła w depresję, przestała chodzić do pracy. Powiedziała, że już nigdy nie będzie uczyć. Że nie może patrzeć na te śliczne buzie dzieci, widzieć jak rodzice odbierają je ze szkoły, kiedy ona sama nigdy tego nie doświadczy.
Z dnia na dzień pogarszała się nasza sytuacja materialna. A przecież trzeba było z czegoś spłacać kredyt. Moja miłość gasła na mych oczach. Przestała opuszczać nasze 4 niespłacone jeszcze ściany. Zanikł blask w oczach, śmiech, jej zapał, żeby próbować od nowa.
Podjąłem więc nagłą, ale nieodwołalną decyzję- wyjeżdżamy do Anglii. Wiedziałem, że to ja muszę teraz udźwignąć ciężar jej choroby, zaopiekować się nią, zarobić na kredyt. Przecież była moim szczęściem. Nie mogłem zostawić jej w Polsce, samej.
Początki były trudne. W końcu nie znałem języka na tyle dobrze, żeby swobodnie porozumiewać się po angielsku. Wiedziałem jednak, że nie mam wyboru, muszę mówić. Próbowałem zaangażować w tę moją naukę Olę, żeby nie zamykała się na mnie, żeby ze mną rozmawiała, żeby czymś ją zająć.
W Anglii miałem dla niej więcej czasu, niż w Polsce. Po pracy wyciągałem ją na długie spacery, zawsze towarzyszyłem jej w czasie wizyt u psychologa. Pewnego dnia postanowiłem, że spróbuję rozmawiać z nią po angielsku. Może to naiwne i nieco śmieszne, w końcu żaden ze mnie poliglota, chciałem po prostu "rozruszać" jej zajęty tragedią umysł. Nie chciałem, żeby ciągle tkwiła w przeszłości.
i po jakimś czasie poczułem, że moja ukochana Ola wraca do mnie. Znów zaczęła robić mi "kolorowe" kanapki do pracy. Spróbowała nawet jeździć po angielskich drogach autem! Krok, po kroku, moja słodka Aleksandra odzyskała zdrowie.
Postanowiliśmy, że nie będziemy się więcej starać. Że trzeba od tego odpocząć, że takie ciągłe porażki bardzo nas wykańczają. A przecież zawsze można pokochać dzieciątko z Domu Dziecka, można uszczęśliwić jakąś małą istotę.
Pewnego dnia poczuliśmy, że jesteśmy w stanie wrócić do Polski. Zaoszczędziliśmy trochę pieniędzy, kredyt regularnie się spłacał. Ola wróciła do pracy z dziećmi, ja znów przywitałem się z posadą informatyka w innej firmie, żywopłot przed domem zupełnie się zagęścił, a w naszym domu pojawił się szczeniak. Ciągle czuliśmy, że brakuje nam tylko jednego, ale skrywaliśmy tę myśl głęboko, żeby znów nie stłamsiła naszego życia.
14.03.2012 r. w drodze do pracy odebrałem telefon. Żona powiedziała mi, że nie idzie do pracy, bo od rana wymiotuje i musiała struć się sałatką z tuńczykiem. Zbagatelizowaliśmy to trochę, wieczorem poczuła się lepiej, ale następnego dnia wymioty wróciły. Wtedy nawet nie podejrzewaliśmy, że może to oznaczać ciążę! Przecież przestaliśmy liczyć dni!
Za kilka dni wybraliśmy się do ginekologa. Niby profilaktycznie, ale z wielką nadzieją, że może coś się zmieniło.
"Tak. Jest pani w ciąży." Te słowa na nowo wytrąciły nas z równowagi. Cieszyć się, czy płakać? Co robić?! Czułem, podświadomie czułem, że TYM RAZEM wszystko będzie dobrze.
Nie jestem w stanie stwierdzić jakim cudem okres ciąży i widmo strachu tak szybko zniknęły. Nadszedł wyczekiwany 9 miesiąc i po wielu cierpieniach, łzach, próbach i rozczarowaniach doczekaliśmy się naszego CUDU! Wyproszonego od Boga, wymodlonego, wymarzonego cudu, który zdarzył się tak nieoczekiwanie, przyszedł do nas znikąd!
Dziś jestem najszczęśliwszym ojcem na świecie. Osiągnęliśmy nasz życiowy sukces. Podnieśliśmy się po takim ciosie od losu. Moja wspaniała żona powróciła do zdrowia i obdarowała mnie najpiękniejszym darem- darem życia! A dodatkowo przełamałem swój strach i nauczyłem się języka angielskiego. Czy można wymarzyć sobie lepsze zakończenie? I choć droga do gwiazd często biegnie przez ciernie, warto przeczekać złe czasy, by spijać potem słodycz zwycięstwa!!!