Informujemy, że w dniu 17.07.2024 r. forum rozmowy.polki.pl zostanie zamknięte. Jeśli chcesz zachować treści swoich postów lub ciekawych wątków prosimy o samodzielne skopiowanie ich przed tą datą. Po zamknięciu forum rozmowy.polki.pl, wszystkie treści na nim opublikowane zostaną trwale usunięte i nie będą archiwizowane.
Dziękujemy!
Redakcja polki.pl
Dodatkowo informujemy, że w dniu 17.07.2024 r. wejdą w życie zmiany w Regulaminie oraz w Serwisie polki.pl
Zmiany wynikają z potrzeby dostosowania Regulaminu oraz Serwisu do aktualnie świadczonych usług, jak również do obowiązujących przepisów prawa.
Najważniejsze zmiany obejmują między innymi:
- zakończenie świadczenia usługi Konta użytkownika,
- zakończenie świadczenia usługi Forum: Rozmowy,
- zakończenie świadczenia usługi Polki Rekomendują,
- zmiany porządkowe i redakcyjne.
Z nową treścią Regulaminu możesz zapoznać się tutaj.
Informujemy, że jeśli z jakichś powodów nie akceptujesz treści nowego Regulaminu, masz możliwość wcześniejszego wypowiedzenia umowy o świadczenie usługi prowadzenia Konta użytkownika. W tym celu skontaktuj się z nami pod adresem: redakcja@polki.pl
Po zakończeniu świadczenia usług dane osobowe mogą być nadal przetwarzane, jednak wyłącznie, jeżeli jest to dozwolone lub wymagane w świetle obowiązującego prawa np. przetwarzanie w celach statystycznych, rozliczeniowych lub w celu dochodzenia roszczeń. W takim przypadku dane będą przetwarzane jedynie przez okres niezbędny do realizacji tego typu celów, nie dłużej niż 6 lat po zakończeniu świadczenia usług (okres przedawnienia roszczeń).
Konkurs Helen Doron Early English
![SirBAngel](https://polki.pl/foto/1_1_SMALL_0100/sirbangel-262850.jpg)
Piszę od sześciu lat i z każdym napisanym słowem odkrywam w sobie pasję. Do tej pory był to warsztat pisarski. Wychodzę z założenia, że każdy kto ma wystarczająco dużo pieniędzy, może wydać byle barachło. Studencka kieszeń nie może sobie na wiele pozwolić, ale wierzę w swoje możliwości. To opowieść dla każdego, każdy znajdzie w niej coś dla siebie. I wielbiciele przygody, i pasjonaci romansów, i znawcy sekretów świata. Pierwsza książka to zawsze wielkie emocje i wiele zaangażowania. To największy sukces dla osoby, która pragnie związać się z pisaniem i tworzyć z nim piękny, owocny związek.
(link do strony opowieści)
![asiabeata](https://polki.pl/foto/1_1_SMALL_0100/asiabeata-270567.jpg)
15 lat. Szmat czasu. Droga z samego dna może nie na szczyt, ale do normalności. No, może troszkę dalej. Sukcesem jest to, że mogę chodzić. Że pracuję, studiuję, chodzę po górach; sukcesem jest zrozumienie, że najwięcej szczęścia dostaje się - dając.
15 lat temu - aż mi się nie chce wierzyć, że to byłam ja, moje życie. W toksycznym związku z agresywnym alkoholikiem, z trojgiem małych dzieci, w slumsach, bez pracy, bez matury; bez grosza na jedzenie i ogrzewanie. Choć przecież kiedyś najlepsza w szkole, laureatka wielu konkursów - poszłam za głosem serca, i niestety... Spisana na straty przez rodzinę i przyjaciół, walczyłam o przetrwanie dla siebie i dzieci każdego dnia na nowo. Zbierałam butelki, wyprzedałam stosy książek, zamiatałam targowisko po nocach; nad ranem zbierałam po łąkach ślimaki, żeby je oddać do skupu za marne 2 złote. W ostatnim akcie desperacji pokazałam drzwi swojemu partnerowi. Nie było to łatwe rozstanie. Ale wkrótce poznałam kogoś, kto obdarzył mnie uczuciem i szacunkiem. I właśnie wtedy przyszła choroba.
Najpierw palce. Nadgarstki, całe dłonie. Nie mogłam ukroić chleba, przekręcić klucza w zamku, zapiąć guzików sobie i dzieciom. RZS - reumatoidalne zapalenie stawów. Szybko postępujące, odporne na leki. Palce u stóp. Całe stopy, kolana. Już nie mogłam chodzić po schodach. Krawężnik był górą nie do pokonania. Trzy schodki do sklepu zabraniały wejścia. Buty - o dużo za duże, żeby nie urazić spuchniętych nóg. Dzieci wlokły mnie do przedszkola za dwa ocalałe palce. Kurtki rozsuwałam im zębami. Dziesiątki, setki zastrzyków. - Przykro mi - powiedziała lekarka. - Medycyna już wyczerpała swój arsenał. Tę chorobę trzeba pokochać, bo już się nie rozstaniecie. I przygotować się mentalnie na życie na wózku...
Co dwa tygodnie lekarka dzieliła maleńki zastrzyk na trzy części, żeby wstrzyknąć blokadę do środka najgorszych stawów. Doraźnie pomagało, znieczulało na jakiś czas. Aż przyszedł dzień, kiedy nie dałam rady wsiąść do autobusu, żeby dojechać do przychodni. Zadzwoniłam do przyjaciela. - To już koniec - powiedziałam. - Nie spotkamy się więcej.
Nie poddał się. Zaczęliśmy szukać alternatywnych sposobów leczenia. Masaże, bioenergoterapeuci, kąpiele, prądy, czary-mary. Nie miałam nic do stracenia. Brałam rakotwórcze, obecnie już wycofane zastrzyki z soli złota. Przyszłość wyglądała fatalnie; w ogóle jej nie było widać.
Urlop wychowawczy dobiegł końca. Udało mi się wrócić do pracy, ba! Otworzyła się szansa podniesienia kwalifikacji. Ale w Gdańsku! Na półrocznym kursie. Młodsze dzieci zawiozłam do rodziny. "Proszę pani" - mówiły do babci. Najstarszy syn wylądował u koleżanki. Pies u sąsiadów, komputer w garażu u znajomych. Resztę spisałam na straty; w domu i tak zostały puste ściany. Spuchnięte dłonie zasłoniłam długimi rękawami i wsiadłam do pociągu.
Przepiękny Gdańsk! Co za odmiana od dotychczasowego życia! Nowi znajomi, wieczorne spacery po starówce, wschody słońca na plaży. Poczułam się innym człowiekiem. Po powrocie do pracy objęłam nowe, bardziej odpowiedzialne stanowisko. Ale choroba nie odpuszczała. Wychodziłam z domu godzinę wcześniej, żeby powolutku dotrzeć na przystanek. Po powrocie rzucałam się na łóżko, nie zdejmując nawet butów. Najważniejsze było to, że w pracy nikt się nie zorientował.
Mój związek stawał się coraz bardziej wartościowy. Przyjaciel zaproponował mi wyjazd do słowackich term; ponieważ poczułam się trochę lepiej - następny wyjazd na plaże Południa... - Musisz żyć normalnie - powtarzał, zachęcając mnie do wypadów w Beskidy. Dla mnie to nie było takie "normalnie"... To było całkiem coś nowego. Ja dopiero zaczynałam żyć, choć miałam lat trzydzieści kilka. Na moje obolałe stopy przymierzyłam buty narciarskie i dałam się namówić na stok. Wkrótce i moje dzieci spróbowały tego sportu. Zapisałam się na kurs pływania - mój przyjaciel każdego lata żeglował po mazurskich jeziorach - miałam tęsknić w domu? Po dwóch latach oczekiwania na miejsce w szpitalu reumatologicznym dostałam wezwanie. W tym samym terminie, w jakim planowaliśmy rejs. Oddzwoniłam - rezygnuję z leczenia. I popłynęłam. Obolałymi dłońmi wybierałam mokre liny, wiązałam węzły i szorowałam pokład. Jakby trochę mniej obolałymi. I kolana jakby trochę lepsze...
Prawo jazdy. Uznałam, że bez tego ani rusz; do pracy daleko, dzieci wożę do dziadków, do lekarza. Okazałam się niezwykłym antytalentem motoryzacyjnym. Ale upartym. Dodatkowe jazdy, dużo stresu - i jest! Znalazł się i stary Maluch na początek. A stopy na pedałach - pracują bez zarzutu! Stary, zimny dom udało mi się zamienić na mieszkanie. Już nie grozi nam chłód; na głód też nie narzekamy. Jeździmy za miasto na wycieczki; nad wodę, do lasu. Boże, to jest życie!
A gdyby tak... matura? Studia? Niespełnione marzenia moje i moich rodziców? Poszłam na początek na kurs angielskiego, to zawsze mi dobrze szło w szkole. Tam znalazłam też nauczycielki, które dały mi kilka innych lekcji. Przygotowałam się sama i zdałam przed kuratorem egzamin dojrzałości. Nieważne, że byłam już dość mocno dojrzała. Miałam upragniony bilet do przyszłości.
Zaczynałam wszystko od nowa. Dostałam drugą szansę. RZS zaczęło przegrywać. Napisałam kilka wierszy, jak za dawnych czasów; wysłałam na konkurs. Wyróżnienie dodało mi skrzydeł. Wkrótce sukces się powtórzył, i znowu. I za opowiadanie... Na kolejnym wręczeniu nagród poznałam osobistości, które znałam z telewizji. A na następnym - to telewizja mnie szukała...
Zdecydowałam się na filologię słowiańską. Studia okazały się ciekawe - i znów zostałam doceniona! Dodatkowe fakultety, konferencje i warsztaty translatorskie, stypendia naukowe; wydania książkowe moich tłumaczeń, choć niewielkich, dawały mi dużo satysfakcji. Studia ukończyłam z wyróżnieniem. Na piątym roku podjęłam dodatkowo studia podyplomowe w Krakowie. I jeszcze jedno - mój związek umocnił się już na zawsze: zostaliśmy małżeństwem.
A choroba? Jaka choroba? A, tamta... Nie, nie ma. Nawet zniekształcenia stawów zniknęły. No, prawie wszystkie... Góry - tak. I latem, i zimą. Z najstarszym synem weszliśmy na Rysy. Fakt, zejście przypłaciłam kontuzją. Ale wciąż chodzę po górach na miarę swoich sił. Narty - jeżdżę, choć ostrożnie. Żagle, woda - oczywiście! Jak ja mogłam dawniej żyć bez tego? Próbowaliśmy i raftingu, w Polsce i za granicą. Dzieci odnoszą już swoje własne sukcesy, które napełniają mnie dumą.
Moja przyjaciółka straciła wzrok. Nie wiem, ile jeszcze widzi - czy cokolwiek poza rozmazaną plamą, kątem oka? Straciła pracę. Praca nie jest dla niewidomych. Głodowa renta, dwoje dzieci, samotne macierzyństwo, brak wykształcenia. Uczyłyśmy się po nocach do matury. Tym razem do jej matury. Czytać już nie mogła. Zdobywałam dla niej audiobooki: lektury na płytach, wiersze, kursy językowe. Ćwiczyłyśmy godzinami. Zdała maturę w specjalnym trybie dla słabowidzących; fizjoterapia okazała się dla niej wymarzonym kierunkiem studiów. Towarzyszyłam jej ciągle przez te lata: wyszukując informacje naukowe w Internecie, walcząc o sprzęt optyczny, o dofinansowania do nauki. A gdy wygrałyśmy wszystkie bitwy - poczułam, że czegoś mi brakuje.
Zaczęłam zatrzymywać się przy ludziach. Bezradnych, zagubionych - jak ja kiedyś. Szukających pomocy i tych, którzy nawet o tę pomoc nie umieli zapytać. W ten sposób udało mi się zaopiekować napotkaną w przychodni, pozostawioną bez pomocy ciężarną piętnastolatką - i pomóc w rozwiązaniu problemów; a to poszłam z kimś do urzędu, a to zawiozłam do lekarza; otarłam czyjeś łzy, wskazałam wyjście z beznadziejnej na pozór sytuacji. Zajęłam się i zwierzętami...
Pomyślałam o wolontariacie w świetlicy środowiskowej. Dowiedziałam się, że trzeba mieć przygotowanie pedagogiczne. Ileż to roboty? Kolejne studia podyplomowe, tym razem w Łodzi. Zainteresował mnie coaching. Ukończyłam dwa kursy na Uniwersytecie Warszawskim, ale nieusatysfakcjonowana, zaczęłam od podstaw studiować psychologię w Katowicach. Wolontariat - tak, to jest to. Opiekuję się młodą kobietą z porażeniem mózgowym. Dziewczyna nie mówi, nie chodzi, ma niesprawne ręce - ale pisze na komputerze, obsługując klawiaturę nosem! Jest tak głodna wiedzy! Walczymy o lepszy sprzęt dla niej, właśnie założyłyśmy subkonto w fundacji. A świetlica środowiskowa? W postindustrialnej, opuszczonej przez Boga dzielnicy chcemy założyć całkiem nową. Moja niewidoma przyjaciółka już walczy o to w urzędzie miasta.
I to jest właśnie najważniejsze. Dobro rozchodzi się jak kręgi na wodzie. Nieważne, że mówiłam o sobie przed kamerami, że pstrykano mi zdjęcia, że ukazały się artykuły, zasponsorowano mi wydanie tomiku. Z tego nic nie wynika. Niczyje życie nie stało się przez to lepsze. To tylko upajająca, radosna chwila dla mnie jednej. A dłoń podana w porę ma wartość nieocenioną. I jeśli ktoś, uratowany i szczęśliwy, poda ją następnemu - to właśnie jest sukces.
PS. Przeczytałam z zapartym tchem wypowiedzi konkursowe i chylę czoła - tyle pracy, tyle uporu, walki z przeciwnościami i czekania na szczęście! I cieszę się, że tylu z nas czuje potrzebę pomagania. Najpierw sobie - potem innym. Bo "miłuj bliźniego swego jak SIEBIE SAMEGO" - często trzeba zacząć od pracy nad sobą i tu odnieść sukces, jak udało się tu wielu osobom. Bardzo serdecznie Was pozdrawiam, jesteście wspaniali! :)
Odkąd pamiętam chciałam być nauczycielką :) W tym roku kończę studia na filologii angielskiej, a już przeżyłam wiele wspaniałych zawodowo chwil związanych z wyborem tego kierunku.
Dwa lata temu w wakacje wybrałam się do Anglii by pracować jako aupair. Poznałam wspaniałą rodzinę z dwójką maluchów, mieszkałam w pięknej miejscowości i bardzo wiele się wtedy nauczyłam. Dowiedziałam się przede wszystkim, jak bardzo ważny jest ten wczesny etap w życiu małego człowieka. Pokochałam pracę z dziećmi jeszcze bardziej, pokochałam ten kraj i język, oraz postanowiłam, że za rok też tam wrócę!
I tak też się stało. W 2012 roku znowu przybyłam do Anglii by spędzić fantastyczne wakacje z moją angielską rodzinką. Czas minął wspaniale, ale trzeba było wracać do Polski. Przecież ktoś tu na mnie czekał. Mój kochany narzeczony.
Po powrocie zdecydowałam, że chce dalej rozwijać się w kierunku pracy z małymi dziećmi i złożyłam podanie o pracę do szkoły uczącej metodą Helen Doron. Nie sądziłam, że mi się uda dostać tę pracę, w końcu jeszcze studiuję, a przecież znam wielu bezrobotnych nauczycieli z doświadczeniem. A jednak - udało się - dostałam tę pracę.
Teraz, w wieku 21 lat, kończę studia licencjackie i wiem, że robię to,co chce robić już zawsze. Ucząc, jestem w swoim żywiole, będąc z dziećmi odkrywam swoje drugie JA. Robię to co kocham, jestem w cudownym związku i powoli myślę o własnych dzieciach. Jestem szczęśliwa.
Kiedyś myślałam, że mam niewątpliwe szczęście w życiu, bo moje marzenia się spełniają. Ktoś mądry powiedział mi, że jego zdaniem, to my sami wypracowujemy swoje szczęście.
Nie chce wiele od życia. Staram się być dobrym człowiekiem i myślę, że to dobro wraca.
Zdecydowanie moim wielkim sukcesem na który pracowałam przez ostatnie 15 lat to to, aby być szczęśliwą, odważną i aby wzrosło moje poczucie wartości.
Byłam osobą smutną , ponurą, gdzieś tam po drodze zawalił mi się jeden klocek domina.
Całe życie się czegoś bałam, moje życie było przepełnione lękiem do tego stopnia, ze nie potrafiłam się nim cieszyća co dopiero kochać.
I wtedy pojawiła się propozycja wyjazdu do pracy za granicę.
W mojej głowie zaczęła się wielka walka, słyszałam co chwilę ten wewnętrzny głos mówiący:
"W Polsce sobie nie dałaś rady, więc jak masz sobie poradzić za granicą?".
Kilka tygodni rozważałam to czy jechać, bałam się porażki, aż pewnego dnia powiedziałam sobie dość, tak dalej nie można żyć.
Szanse na lepsze życie i czas przechodzą mi koło nosa, tylko dlatego, że wiecznie się czegoś boję a przecież z zazdrością spoglądałam na koleżanki, które chwytają każdy dzień i nie zadają sobie tak jak miliona pytań.
Postanowiłam złapać swoją szansęi zaryzykować choć raz.
Wyjechałam na 2 lata za granicę. Początki były trudne, jednak trafiłam na wspaniałych ludzi i cudowną pracę.
Zawarłam wiele miłych znajomości, zdobyłam doświadczenie i każdego dnia zaczęłam optymistycznie spoglądać na życie.
Dziś, z perspektywy czasu oceniam, że była to najwspanialsza decyzja w moim życiu. Pokonałam swoje słabości, ponieważ byłam strasznie ambitna, choć niektórzy tego nie rozumieli, próbując udowodnić, że to co robię nie jest słuszne ale nie zwracałam na to uwagi, bo moja ambicja przynosiła mi niesamowitą satysfakcję.
Po raz pierwszy jestem z siebie dumna, moje poczucie własnej wartości wzrosło. Zmieniłam się na lepsze, otwarłam się na świat i na innych ludzi. Poukładałam plany na swoje marzenie o byciu szczęśliwym, uśmiechałam się do każdego, nie pozwoliłam by inni wtrącali się w moje sprawy, cieszyłam się każdym dniem.
Dziś mogę z powodzeniem napisać osiągnęłam swój sukces na który pracowałam kilkanaście lat – jestem szczęśliwa, odważna, wzrosło moje poczucie wartości...
Nauczyłam się tego, że życie to wcale nie niebezpieczna podróż, w której należy unikać ryzyka, tylko fascynująca podróż w której wszystko zależy od nas - to droga do prawdziwego sukcesu i jak napisał Elbert Hubbard: "Ten osiągnął sukces, kto pracował dobrze, śmiał się często i kochał bardzo"... to moje wielkie osiągnięcie :).
Moją pasją jest muzyka, co od dziecka w sercu tyka.
Wielkim mym marzeniem było, by się na tym nie skończyło
i w przemyśle tym pracować , z muzykami podróżować.
Studiów wszędzie więc szukałam , i już prawie zaprzestałam
w Polsce smutna wieść się niesie – brak kierunków w tym zakresie.
Lecz znalazłam przypadkowo, Uniwersytet otwarty nowo
i kierunek mój jak z bajki – jeden problem – on jest w Anglii!
Nie ma sprawy, nie marudzę, angielskiego się nauczę...
Nie ma opcji na poddanie, przyjmę chętnie to wyzwanie!
![](http://i1323.photobucket.com/albums/u598/agathaanna/male6_zpsad719efe.jpg)
Gdy na studia się dostałam, z tego szczęścia aż płakałam.
I pakując swe walizki, „Good Bye” powiedziałam wszystkim
Lecąc wielkim samolotem, na głęboką skacząc wodę.
Światopogląd poznać nowy i z akcentem nabrać mowy.
W klasie Chinka i Pekinka, Finka, Niemka i murzynka
ot, światowy mix na stancji , co nauczył tolerancji
Jak wspaniale było wiedzieć, co chce każdy mi powiedzieć!
![](http://i1323.photobucket.com/albums/u598/agathaanna/male5_zpsd3dadffb.jpg)
Prócz nauki jak marzenie, trzeba zdobyć doświadczenie,
Pani tutor moja miła, już mnie szybko więc wysyła
do Londynu na praktyki - firma wielka z Ameryki.
Tak przez studiów pierwszy rok, potem już nastąpił szok.
Dnia któregoś rzecz się stała, kompletnie niespodziewana
Pan manager się podnosi i o Business Card mnie prosi!
Pyta luźno „jak się masz?” i zaprasza mnie na staż!
Studia ledwo co skończone , egzaminy obronione
nagły zwrot przygody tej, now I'm going to LA!
![](http://i1323.photobucket.com/albums/u598/agathaanna/male4_zps01878cde.jpg)
Znów walizek pakowanie, czternastogodzinne latanie
Klimat iście tropikalny, dookoła wszędzie palmy.
Staż ten roczny , bez ukrycia, zapamiętam resztę życia.
Wszelkie mi otworzył drzwi, figurując w mym CV.
![](http://i1323.photobucket.com/albums/u598/agathaanna/male3_zps7a3fab77.jpg)
Wiem , scenariusz to anielski, siła marzeń plus angielski
i choć brzmi on zbyt genialnie, stało wszystko się realnie.
Dziś... w zawodzie mym pracuję , nieustannie podróżuję...
Wciąż czekają mnie wojaże – czy ciekawe? - Się okaże.
Pamiętajcie więc tu wszyscy, Ci dalecy i Ci bliscy:
Każdy różne ma marzenia , różne plany do spełnienia
każdy w życie swe wcielicie, gdy się tylko wciąż uczycie.
Czasem się okazać może, że sam polski nie pomoże
i by spełnić co pragniecie jechać trzeba za granicę.
uczcie się więc angielskiego, chociażby na upartego,
Wszelkie zatrze wam granice nim się tylko obejrzycie.
Bo kto wie za kilka lat, z kim i gdzie się pójdzie w Świat?
![](http://i1323.photobucket.com/albums/u598/agathaanna/male1_zps492efaa6.jpg)
![](https://rozmowy.polki.pl/webapps/modules/CMForum/html/front/magenta/assets/img/smiles/001.gif)
Każdy, niezależnie od wieku ma przynajmniej jednego, sprawdzonego przyjaciela. Takiego, któremu można wszystko powiedzieć, zawsze zaufać. Takiego, który zawsze służy pomocną dłonią. I nie inaczej było w moim przypadku. Takową osobą była Ania - serdeczna przyjaciółka poznana jeszcze w szkole średniej. Razem przeszłyśmy niejedno. I przez te wszystkie lata rozumiałyśmy się bez słów. Ja wspierałam ją, Ona mnie. Generalnie jak siostry. I wszystko byłoby fajnie gdyby nie pojawił się On - Marek. Chłopak poznany na jednej z imprez. Spotykałam się z nim dość długo. Ania oczywiście go akceptowała. Z racji swojego wieku miałam oczywiście dalsze plany związane z Markiem, ale spaliły na panewce. Czemu? Bo niestety Marek kręcił "na boku" także... tak, niestety z Anią. I w tym momencie nasza przyjaźń prysła... Pękła jak bańka mydlana. Byłam w szoku! Zerwałam z przyjaciółką jakiekolwiek kontakty. Nie chciałam jej znać, widzieć! Kipiałam z wściekłości. Pomimo prób kontaktu z jej strony nie dawałam jej żadnych szans - to koniec!
Ze 3 lata później dowiedziałam się, że Ania ma już innego, planuje ślub. Ja też miałam kogoś. Każde z nas poszło w swoją stronę... Ale jak pewnie zdajecie sobie sprawę pewnych spraw nie można zapomnieć, przeszłości nie da się wymazać. Mnóstwo wspomnień, zdjęć z Anią nie dawało mi możliwości zapomnienia. Tak - brakowało mi jej. Kogoś z kim znów mogłabym się pośmiać, pogadać. Ale wiadomo - głupia, kobieca duma... I trwało to kilka lat... Lecz pewnego grudniowego dnia postanowiłam to zmienić. I muszę przyznać, że była to najtrudniejsza moja życiowa decyzja. Nigdy wcześniej nie czułam takiej obawy, stresu. Postanowiłam odezwać się do eks-przyjaciółki. Targały mną myśli - "Czy warto?", "Co o mnie teraz pomyśli", "Czy pamięta o tym co było", "Może mnie już zapomniała, zastąpiła inną osobą?". Ale koniec rozmyślania - nie darowałabym sobie do końca życia gdybym zostawiła tą sprawę bez rozwiązania.
Akurat się złożyło, że przyszły święta - i pierwszego dnia zrobiłam ten najważniejszy krok w moim życiu. Bez żadnego wcześniejszego kontaktu udałam się do jej domu. Nie dzwoniłam, bo nie miałam numeru. Poza tym nie chciałam przez telefon usłyszeć niczego złego, jej odmowy. Nawet to że są święta i może mieć u siebie rodzinę mi nie przeszkadzało. Zacisnęłam zęby i z kawałkiem ciasta udałam się do niej. Stanęłam przed drzwiami - serce waliło mi niemiłosiernie. Przecież minęło już 5 lat! Tak, aż 5 lat! Zadzwoniłam....
Otworzyła Ania. Praktycznie nic się nie zmieniła. Kolor włosów inny jedynie. Była zaskoczona. Wręcz nie wiedziała co powiedzieć. Ale wystarczyło, że powiedziałam "Przepraszam" i już nic nie musiałyśmy mówić. Padłyśmy sobie w ramiona i zaczęłyśmy jak głupie płakać. Ale z uśmiechem na ustach, z radością w sercu! "Nie zapomniała mnie"! Jak się później dowiedziałam też wieczorami wracała do wspomnień, było jej ciężko. Też kilka razy nosiła się z zamiarem odezwania do mnie. Jednak zapał mijał. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło i sielanka powróciła. Od dłuższego czasu jest jak dawniej. Spotykamy się regularnie - już z nawet z naszymi pociechami.
Jestem z siebie dumna! Tyle lat byłam głupia! Głupia i honorowa! Cała ta sytuacja, przebaczenie, wyciągnięcie ręki było moim największym sukcesem ostatnich lat. Nawet nie myślałam, że byłabym do czegoś takiego zdolna - a jednak udało się! Dzięki temu dalej mam przyjaciółkę, osobę którą zawsze ceniłam! Teraz nie pozwolę na to bym mogła ją stracić ponownie!