Spieszmy się kochać ludzi...

napisał/a: T_A_D_E_U_S_Z 2009-07-01 02:10
Witam wszystkich serdecznie,

Mam 66 lat. Jestem emerytowanym wojskowym, dwukrotnie rozwiedzionym, z czwórką dzieci i dwojgiem wnucząt. Moje pierwsze małżeństwo było totalną porażką. Byliśmy młodzi, chcieliśmy wyrwać się możliwie szybko z domów rodzinnych. Poza tym w tamtych latach mężczyzna mający 23 lata traktowany był niemalże jak stary kawaler. Nie byłem nieszczęśliwy, lecz i do szczęścia brakowało mi wiele. Z zewnątrz tworzyliśmy zgodne małżeństwo, bez awantur, cichych dni, ale i bez emocji. Pomimo tego przetrwaliśmy 11 lat i „dorobiliśmy się” dwójki dzieci. Zgodnie z metryką miałem 34 lata, a czułem się jakby moje życie się kończyło. Monika zjawiła się w moim życiu we wrześniu, a w marcu następnego roku byłem już po rozwodzie. Dzieci zostały z moją pierwszą żoną. Mieszkaliśmy w tym samym mieście, ale nie potrafiłem znaleźć dla nich czasu. Miłość była najważniejsza. Absorbowała 100% mojego czasu (nie zawsze zgodnie z moją wolą... ale wtedy byłem zaślepiony). Kompletnie oszalałem na Jej punkcie. Rodzice nie potrafili pogodzić się z moim rozwodem, nie akceptowali Moniki, różnica wieku (ja 35, ona 21) i pochodzenia (ja metropolia, ona niewielkie miasteczko) w sposób naturalny wyeliminowały niektóre formy rozrywki, nasi przyjaciele nie potrafili znaleźć wspólnego języka, więc z czasem ich grono zaczęło się kurczyć. Wkrótce okazało się, że została mi tylko Ona i Jej znajomi. Ale była moim całym światem, więc niczego więcej nie potrzebowałem. Po kilku miesiącach znajomości poruszyła temat ślubu. Wystraszyłem się... Nie wiedziałem co odpowiedzieć... Przecież minął niespełna rok od chwili, kiedy sędzia ogłosił mnie wolnym człowiekiem. Nie byłem jeszcze gotowy na kolejne małżeństwo. W odpowiedzi usłyszałem, że jak już dorosnę do związku, to mam się odezwać. Spakowała swoje rzeczy i wyprowadziła się do koleżanki. Nagle zostałem sam. Moja miłość odeszła, zaniedbani przyjaciele zniknęli, ignorowana rodzina się ode mnie odwróciła. Proces dorastania zabrał mi tydzień. W czerwcu składałem przysięgę w USC. Świadkiem był Andrzej, jedyna osoba, która wytrwała przy mnie, która potrafiła zrozumieć fanaberie mojej nowej kobiety, która potrafiła wybaczyć moje z każdym dniem bardziej irracjonalne zachowania... Trzy lata później na świat przyszła Ola. Jak spoiwo wypełniła niewidoczne dla mnie wówczas szczeliny naszego małżeństwa. Monika była niezwykle zaborcza, zazdrosna o moje dzieci, byłą żonę, nawet wspólnika. Każdy, kto zabierał mój czas był Jej śmiertelnym wrogiem. Czasy były faktycznie ciężkie, nie każdy z Was pamięta jak prowadziło się interesy 30 lat temu. Mnie się powiodło, choć sukces ten musiałem okupić częstymi wyjazdami, nieprzespanymi nocami, długimi godzinami spędzonymi w warsztatach. Czułem, że mam wszystko. Piękną żonę, wspaniałą córeczkę, pieniądze. Ale... Monika nie potrafiła zrozumieć, że sam fakt przebywania poza domem, spędzania czasu z dala od najbliższych jest dla mnie wielkim poświęceniem, ale robię to dla NAS. Wkrótce sporadyczne wzmianki, że mógłbym więcej czasu poświęcać Jej i dziecku przerodziły się w karczemne awantury. Wypominała mi, że „tamte” dzieci są dla mnie ważniejsze, że dla „tamtych” dzieci miałem czas i spędzałem go z nimi w domu, że „ona” (moja była żona) nie musiała się prosić o mój czas, bo zawsze byłem dla niej. Kochałem Ją, bardzo Ją kochałem, ale któregoś dnia coś we mnie pękło. Nie wiem co, nie wiem kiedy, nie wiem dlaczego, nie wiem nawet jak potoczyłoby się moje dalsze życie, gdybym nie wypadek, szpital, a potem rehabilitacja.

Mówią, że kiedy Uczeń jest gotowy zjawia się Mistrz. Mój Mistrz pojawił się w 1987 roku. Zaczęło się niewinnie, od rozmów, bardzo długich rozmów. Pociągała mnie fizycznie, była niesamowicie atrakcyjną kobietą, ale ważniejszy był fakt, że słuchała mnie i rozumiała co do Niej mówię. Nigdy wcześnie nie doświadczyłem czegoś takiego. To tak, jakby ktoś umieścił radar wyłapujący wszystkie Twoje myśli zanim jeszcze dotrą do Twojej świadomości. Nasza pierwsza wspólna noc była niesamowita, potem kolejne... Nie czułem się w żaden sposób winny, że zdradzam Monikę, ale nie mogłem odejść od Oleńki. Zerwałem wszystkie kontakty. Monika o niczym nie wiedziała, nadal byłem przykładnym mężem i ojcem, ale pamięć tamtych dni spędzała mi sen z powiek. O Dominice wiedział tylko Andrzej. Wiedział jak wygląda sytuacja w moim małżeństwie, radził, bym zakończył tą farsę i zaczął normalne, szczęśliwe życie. Nie posłuchałem go. Minęły dwa lata. Dwa długie i ciężkie lata. Dużo pracowałem (były to ciężkie czasy), w domu nie znajdowałem zrozumienia, w końcu kumulowany przez lata stres postanowił objawić się w postaci zawału. Szczęście w nieszczęściu jak to mawiają... Znów spotkałem Dominikę. W jednej chwili wszystko odżyło. Powróciły rozmowy, wspólne noce, czułość, o której już dawno zapomniałem. Ukrywałem to kilka miesięcy. Bałem się, że stracę kontakt z Olą, ale Andrzej wytłumaczył mi, że nie warto żyć bez miłości, że Oleńka zawsze będzie moją córką, a fakt, że nie kocham już jej matki nie powinien rzutować na nasze relacje. W 1990 roku znów stałem się wolnym człowiekiem. Zamieszkałem z Dominiką, odżyłem. Tym razem także dzieliła nas znaczna różnica wieku, ale stworzyliśmy wspólne grono przyjaciół, nakłoniła mnie do szczerej rozmowy z rodzicami i sam nie wiem jak (cud...?) zaprzyjaźniła się z Tomkiem i Agatą (dziećmi z pierwszego małżeństwa). Tego samego roku poprosiłem ją o rękę. Z własnej, nieprzymuszonej woli, licząc oczywiście, że powie tak... I tu się przeliczyłem. Kochaliśmy się, była to dość specyficzna miłość – taka... dostojna, ale Dominika nie chciała działać pod wpływem impulsu. Wiedziała, że nie mam szczęścia w związkach i bała się, że ten „papierek” może wszystko zepsuć. Byłem cierpliwy i opłaciło się. W 1992 roku wzięliśmy ślub. Tym razem w roli świadków wystąpiły „nasze” dzieci (jak nazywała je Dominika). Wkrótce „naszą” gromadkę powiększył jeszcze Adaś. Z Moniką nigdy nie udało mi się porozumieć. Tomek i Agatka mają już własne rodziny i własne dzieci, mam z nimi doskonały kontakt. Z Olą było gorzej. Monika nastawiała ją przeciwko mnie, utrudniała kontakty po rozwodzie, dopiero kilka lat temu odważyła się wyciągnąć do mnie rękę. Teraz naprawdę mam wszystko. Jestem szczęśliwym mężem i ojcem czwórki cudownych dzieci. Czuję, że z każdym dniem kocham Ją mocniej i nie wyobrażam sobie, że mógłbym stracić tą miłość...

A mój przyjaciel Andrzej... Cóż... Nie miał tyle szczęścia. Był przy mnie, gdy go potrzebowałem i pomógł mi poukładać moje życie. Udzielał rad, według których sam nie potrafił postępować. Jego małżeństwo „umarło” wiele lat temu, ale za wszelką cenę próbował je reanimować „dla dobra dzieci” jak ciągle powtarzał. Dzieci w końcu dorosły, a on sam nie miał już siły zaczynać życia od nowa. Dziś (nie... wczoraj, bo jest już po północy) zmarł na atak serca. Odszedł w samotności. Dzieci od lat mieszkają z dala od rodzinnego miasta, zajęte swoim życiem nie dojechały, a żona... Owszem była w szpitalu, ale nie uroniła ani jednej łzy. Powiedziała tylko „dobrze, że się nie męczył”, później „więc to koniec” i wyszła. Nie osądzam jej, ale wiem, że odczuła ulgę. A przecież wiele lat temu mogli się rozstać i żyć szczęśliwie... Miał 56 lat... 56 lat, z czego blisko 20 (bo mnie więcej wtedy rozpadło się jego małżeństwo) Andrzej przeżył w emocjonalnej samotni...

Zadajcie więc sobie pytanie: czy warto?

Pamiętajcie, że życie jest tylko jedno, ciężkie, czasami bolesne, ściera się z nami w śmiertelnym uścisku i niejednokrotnie spycha na bok. Jeśli pozostaniemy tam, gdzie nas odepchnie, to zwyczajnie przemknie nam po cichu, jeśli stawimy mu czoła mamy szansę przeżyć piękne chwile. Raz więc jeszcze do tych, którzy boją się walczyć o swoje szczęście. Jeśli nie zrobisz nic, na pewno przegrasz... Jeśli podejmiesz ryzyko, masz szansę na sukces!
Nie udało mi się pomóc przyjacielowi, więc może moja opowieść pomoże komuś w podjęciu właściwej decyzji...
napisał/a: Tigana 2009-07-01 12:45
T_A_D_E_U_S_Z, piękna historia i z pewnością bardzo inspirująca. Wiele w Zyciu przeszedłeś i zawsze konsekwetnie słuchałeś wyborów Twojego serca. Jak widać warto czasem podjąć ryzyko.... pozdrawiam
napisał/a: T_A_D_E_U_S_Z 2009-07-01 14:33
Tigana, nie zawsze w pore słuchałem głosu swojego serca. Bardzo często zastanawiałem się, co byłoby, gdyby Dominika poukładała sobie życie z kimś innym. Przecież zostawiłem ją, wróciłem do żony i córki. Po długim czasie odważyłem się zapytać dlaczego czekała. Powiedziała, że "kto prawdziwie pokochał, nawet w raju bez swej miłości nie zazna szczęścia". Nie wiem skąd czerpała tą siłę. Wiem, że bez Niej moje życie byłoby puste i żałosne. Kocham swoje dzieci, zrobiłbym dla nich wszystko, ale one mają swoje życie, swoje spracy, swoje problemy. Dzieci nie spędzą ze mną długich zimowych wieczorów, nie pójdą na romantyczny spacer, nie przytulą mnie i nie pocałują, nie obdarzą najsłodszą pieszczotą...A jeden Jej uśmiech sprawia, że cały świat jest piękny. Pomimo tylu lat spędzonych razem, wciąż jesteśmy siebie głodni... Jestem Jej nieskończenie wdzięczny za każdą chwilę, bo gdyby nie ona... kto wie... może już by mnie wcale nie było...
napisał/a: kasiasze 2009-07-01 15:16
Bardzo budująca historia!
Hm, a ciekawe jak różnica wieku między Tobą a Dominiką?
Ile lat czekała? Nie mieliście wówczas wcale a wcale kontaktu?

Zadaję te pytania nie bez kozery... Sama tak ... trochę czekam.
Tak, myślę, że warto.
napisał/a: sorrow 2009-07-01 22:09
Jak dla mnie to piękna forma z przeciętną treścią... nie umniejszając autorowi tematu. Trzy historie miłosne z happy endem jako propozycja scenariusza dla wszystkich z problemami na początku lub w połowie drogi. Pośród pięknych słów jak miłość, atrakcyjna kobieta, szczęście, wspólnota dusz zagubiły się gdzieś te bardziej realne, czyli zaniedbanie małżeństwa, zerwanie przysięgi, ucieczka od problemów, porzucenie kobiety, unieszczęśliwienie dzieci, czy w końcu po prostu zdrada. Przykro mi... ja akurat miałem (nie)szczęście znać bardzo dobrze człowieka, który najszkaradniejsze rzeczy potrafił ubrać w piękne słowa... dlatego tak wyczulony jestem... "wilk w owczej skórze".

A przyjaciel z opowieści mimo, że przedstawiony jako nieszczęśliwy wydaje się, że wewnątrz był dobrym człowiekiem... co z pewnością właśnie teraz mu się przydaje... taką mam nadzieję.
napisał/a: ~gość 2009-07-01 22:19
Podpisuję się pod sorrowem wszystkimi łapkami.
Dodałabym coś jeszcze ,ale szkoda mi nerwów i klawiatury.
napisał/a: dgw 2009-07-02 09:00
Też miałem skrytykować postawę ale dostało mi się w innym miejscu do tego wszystkiego dołożyłbym zapytanie czy to była pogoń za szczęściem czy może zwykły egoizm?
napisał/a: Fila 2009-07-02 11:35
Odnoszę wrażenie, że T_A_D_E_U_S_Z, zdaje sobie sprawę, że jego decyzje, jak często każdego z nas, bywały byle jakie. Nie czuję się uprawniona do oceniania kogoś, kto znajduje się w tym momencie na zupełnie innym etapie życia, ale historia jest dla mnie, owszem, ciekawa.
I jeszcze trochę W przeciwieństwie do sorrow, nie wierzę, że dobroć w czymkolwiek popłaca dobroczyńcy. Co nie znaczy, że należy żyć tak, jakby nasze czyny miały wpływ tylko na nasze losy...
napisał/a: abi2 2009-07-02 12:47
Wydaje mi się, że gdyby nie wiek to i po Dominice byłaby jakaś nastepna, lepsza i wspanialsza i znowu młodsza. Przecież na poczatku jego poprzednie partnerki też wydawały mu się cudowne. Jego historia nie jest dla mnie inspirująca i wcale nie daje mi nadziei. Przeraża mnie, że po drodze do zaspokojenia własnego głodu szczęścia zranił tyle osób. I nie przemawia do mnie to, że będąc z Moniką pracował całymi dniami i był nieobecny dla dobra rodziny. Może Ona potrzebowała mniej wygody a więcej bliskości z nim. I skoro dopominała się Jego bliskości to widoczniej ona bardzie kochała Tadeusza niż on Ją i dziecko. A tak poza nawiasem to mimo nawału pracy znalazł czas na zdradę i spotkania z kochanką. Przykro mi ale taka postawa nie znajduje zrozumienia u mnie.
napisał/a: Pitiful 2009-07-02 15:52
Zgrabnie opowiedziana historia. Dzieje egoisty, który sam chyba sobie próbuje udowadnić, że w życiu postępował tak jak należy.
Niestety kolego, nie urzekła mnie Twoja historia. Twoje złudne poczucie szczęścia zbudowane jest na morzu łez, cierpieniu, goryczy, smutku, stresie i wielkim żalu innych ludzi.
Jesteś dumny z tego co osiągnąłes? Wiesz czym jest miłość, wierność i uczciwość małżeńska/partnerska? Czy masz w życiu jakieś zasady?
Marność i sromota to Twoje życie. Eech...
napisał/a: T_A_D_E_U_S_Z 2009-07-02 16:29
Nie opowiedziałem tej historii, aby kogoś zainspirować. Dominikę poznałem mając 44 lata. Dla mężczyzny jest to wiek, w którym można mieć jeszcze wiele partnerek. Czy jestem z siebie dumny? Ciężko jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Czuję się szczęśliwy i spełniony. Mam doskonały kontakt z dziećmi i pierwszą żoną, z którą rozstałem się w przyjacielskich układach - bez "morza łez". Monika nigdy nie potrzebowała mojej bliskości, bo czas który spędzałem w domu upływał nam raczej na "urzędowych" rozmowach, bez przytulania, wspólnego oglądanie telewizji, wspólnych spacerów czy spotkań ze znajomymi. Była to raczej chęć posiadania niż potrzeba bliskości.

Nie oczekuję zrozumienia ani poparcia, ale kim jesteście, żeby mnie oceniać? Ludzie zaglądający na takie fora zazwyczaj sami mają swoją historię - są zdradzani lub zdradzają, czekają aż partner porzuci swoją dotychczasową rodzinę lub zastanawiają się, czy sami powinni odejść. Ja pokazałem tylko, że można i że WARTO. Może i jestem egoistą, ale życie mamy tylko jedno i w czasie jego trwania jesteśmy wolni w każdej sekundzie. Sformalizowanie związku nie oznacza, że stajemy się czyjąś własnością (jak często mniemają nasi partnerzy!) i jeżeli ktoś nas unieszczęśliwia i pomimo licznych prób z naszej strony (rozmów, terapii) nadal słyszymy: "jak jest Ci źle, to sobie zmień" lub "mnie już nie zależy i nie będę się starała", to uważam, że mamy pełne prawo odejść i żyć dalej godnie i szczęśliwie. Monika wielokrotnie "groziła", że ode mnie odejdzie, że jest młoda i atrakcyjna i bez problemów znajdzie sobie nowego partnera. Oczywiście za każdym razem podkreślała, że zabierze Oleńkę, wiedząc, że dla dziecka zrobię wszystko. Ile takich scen może wytrzymać normalny, zdrowy człowiek?!? Ile razy można sobie pozwalać na takie traktowanie, na emocjonalny szantaż?!? Od razu pozwolę sobie odeprzeć argumenty typu, że to była jej jedyna broń. NIE! Jesteśmy ludźmi dorosłymi, którzy powinni ze sobą rozmawiać i starać się rozwiązywać swoje problemy. To cementuje związek. Ja się starałem. Wiele lat tłumaczyłem sobie, że muszę walczyć o normalny dom dla naszego dziecka, ale w końcu zabrakło mi sił, bo nie otrzymałem wsparcia ze strony żony. Nie da się kochać i pragnąć za dwoje... Ja nie potrafiłem...
napisał/a: kasiasze 2009-07-02 17:56
Właśnie potrzebowałam odpowiedzi TADEUSZA, aby móc się z nim zgodzić.
To kwestia zrozumienia typu: "głodny sytego nie zrozumie". Kwestia też światopoglądu, religijności ...
Nieraz się ułoży tak, że trzeba odejść, jest rozwód, przegrało sie i naprawdę coś dalej trzeba z tym zyciem zrobic. Niby zwykle z pewną niechęcią odnosiłam się do ludzi, którzy mają więcej niż dwa związki. Dopuszczałam - pierwszy nieudany, ale drugi!?
Przykład TADEUSZA pokazuje że mogą być wyjątki.

Bardzo ważny jest kontakt z dziećmi, jesli on jest dobry to znaczy, że sie jest sie dobrym człowiekiem, umiejącym dbać. Paradoksalnie zadbać o ciepłe relacje z potomstwem na lata całe ojcu wypadku rozwodu jest niezwykle trudno (kiedy to zwykle dzieci zostają przy żonie i ma on trudniejszy jednak z nimi kontakt, a i sam chciałby sobie jakoś życie ułozyc) TADEUSZOWI się udało, ja mu wierzę.

Czy dobrze robimy wybaczając zdradę, to można dopiero stwierdzić chyba na starość, po latach - kiedy dzieci wyjdą z domu. Bo wtedy jesli zostajemy dalej ze sobą, kochamy - to znaczy słusznie zrobione. Gorzej, jesli wybaczylismy komuś zdradę, bo są dzieci, ktoś z nami zostaje, no bo ognisko, bo trzeba dzieci wychowac. Dla kobiety to silny imperatyw - potomstwo. A potem ... finalnie, i tak sie rozstajemy, nawet jesli nie na papierze to mentalnie, psychicznie.

TADEUSZ ma już 66 lat, wie co mówi na pewno bardziej niż niejden, niejedna z nas...