Spieszmy się kochać ludzi...

napisał/a: kasiasze 2009-07-04 13:10
Ja dodam tylko, że to zdanie Sorrowa (przy całym szacunku dla niego) "To szczęście to trafiło mu się jak ślepej kurze ziarno... osoby przez niego skrzywdzone i opuszczone na szczęście okazały się inne i go ostatecznie nie opuściły." jeste niezwykle protekcjonalne.
Ocenia, że Tadeusz bezmyslnie poddawał sie temu, co mu los przyniesie.
Ocenia, ze nie robil nic, by bylo dobrze miedzy nim a dziecmi, a one same ze swej szlechetnosci go kochaja. Dzieci zwykle nie sa az tak szlachetne :)
Moim zdaniem Tadeusz umiał być dobrym ojcem jednak, nauczył się byc dobrym, może przy pomocy Dominiki... ? Na pewno potrafił odbudować to, co zepsuł ....

Ja się z Tadueszem nadal zgadzam w całej rozciągłości, moze dlatego, że mam podobne losy. Jak wspomniałam "syty głodnego nie zrozumie" .
T. jest wiarygodny, umie przenalizować swoje sukcesy i porażki. Wcale nie jest to tylko piękna forma o średniej treści. Życzę każdemu tu z wypowiadających się, by po 60-tce mogli powiedzieć "jestem szczęśliwy z obecną żoną i mam świetne relacje z byłą oraz z moimi dziećmi".
A właśnie, a co z Oleńką, jak z nią stosunki?

Pozdrawiam


Jak wspomniałam "syty głodnego nie zrozumie" .
napisał/a: T_A_D_E_U_S_Z 2009-07-04 14:48
kasiasze moje stosunki z Olą są bardzo dobre. Mieszkamy 60 km od siebie, ale ten dystans nie stanowi żadnego problemu. Wystarczy jeden jej telefon, że na przykład chciałaby wybrać się z nami (nie tylko ze mną, ale także z Dominiką i Adasiem!) na kolację czy zakupy , wszyscy wsiadamy w samochód i po godzinie spacerujemy już po centrum handlowym lub siedzimy w restauracji. Ola studiuje, nie ukrywam, że ponoszę koszty jej utrzymania, ale nie to zbudowało nasz relacje. Z Agatką i Tomkiem również mam bardzo dobry kontakt. Z nimi i z ich rodzinami.

Odpowiadając na Twoje wcześniejsze pytanie, które przyznaję troszkę mi umknęło. Różnica wieku pomiędzy mną a Dominiką to 16 lat. Po rozstaniu nie widzieliśmy się 2 lata bez żadnego kontaktu. Mieszkaliśmy w innych miastach, nie było telefonów komórkowych, nie wspominając już o Internecie. Ale przyznaję, że miałem w tej kwestii wielkie szczęście. Dominika jest szalenie atrakcyjną kobietą – nawet teraz pomimo swego wieku. Fakt, że nie mając ode mnie żadnych wiadomości czekała z taką wielką nadzieją uznać należy za cud...

Nie wiem co rozumiesz pod stwierdzeniem, że Twoje losy są podobne. Mam nadzieję, że w ostatecznym rozrachunku będziesz mogła – podobnie jak ja – powiedzieć, że jesteś szczęśliwa.

Pozdrawiam serdecznie.
napisał/a: sorrow 2009-07-04 15:42
kasiasze, "niezwykle protekcjonalne" oznacza, że traktuję kogoś pobłażliwie wykazując swoją wyższość. Szczerze mówiąc jestem zaskoczony... cakowicie, bo to ostatnia rzecz którą chciałbym "osiągnąć" na tym forum. Jeśli ja tego nie widzę, to znaczy że już zbyt dużo czasu tu spędziłem. Zdarza się, że człowiek po dłuższym czasie wpada w rutynę i nie widzi własnych błędów. Dziękuję ci za zwrócenie uwagi na ten problem. jeszcze nie jestem pewien co, ale coś z pewnością będę z tym musiał zrobić.

T_A_D_E_U_S_Z, w żaden sposób nie krytykuję twojej osoby, ani twojego życia... cieszę się autentycznie, że masz poczucie spełnienia i szczęścia na obecnym etapie twojego życia. Odnoszę się jedynie do słów, które napisałeś. I jest dokładnie tak jak napisałeś - ja traktuję twoje opowiadanie jako zachętę do rozstań z żónami, porzucanie dzieci i zdrad. Tak to własnie wygląda według mnie. W ostatnim akapicie wyraźnie namawiasz wszystkich do podejmowania ryzyka i walki o własne szczęście w kontekście własnej historii. Później w kolejnych postach dodałeś kilka szczegółów. O tym że niektóre twoje działania były po porstu błędem napisałeś później. Nie dziw mi się więc, że po tej super optymistycznej pierwszej historii przedstawiającej niezwykły happy end po porzucaniu rodzin i wiązaniu się z kolejnymi kobietami, a potem jeszcze namawianiu innych do podejmowania ryzyka moja reakcja była taka, a nie inna. Twóje póxniejsze wyjaśnienia przedstawiają cię jako człowieka udręczonego i niezrozumianego przez wszystkich, który po prostu nie miał innego wyjścia jak rozstac się i zacząć nowe życie. Cóż... pozwól, że i na te wyjaśnienia spojrzę trochę z przymrużeniem oka. Ja równiez jak i ty jakies tam swoje lata mam, więc przyznasz mi rację, że czarno-białych sytuacji w życiu prawie nie ma. Pisanie więc, że ty robiłeś wszystko, żeby naprawić, ale bez rezultatu chyba mija się trochę z prawdą. Zresztą widać te niespójności... np. niby o drugie małżeństwo walczyłeś jak lew, dbałeś o wyjścia, rozmowy i spędzanie czasu... a z drugiej strony napisałeś, że nie miałeś dla nich czasu (bo takie warunki wtedy były w pracy). Coś więc twoje starania wydają się być twoim pojęciem, podczas gdy dla twojej żony wyglądało to zupełnie inaczej. No nie ważne szczegóły.

Jeśli "ryzyko", o którym piszesz miało jedynie odnosić się do szukania szczęścia i miłości już po definitywnym rozstaniu, to ja zupełnie nie mam nic przeciwko. Nie uważam, że człowiek po pierwszym nieudanym związku ma się zamknąć w czterech ścianach i umrzeć.

Co do porad na forum... to nie muszę sobie wyobrażać niczego. Mnóstwo tu historii i przypadków cięższych od twoich. Sam sprawdź jeśli znajdziesz odrobinę czasu. Każdy przypadek jest inny i każdy może dostać inną radę. Z pewnością nie zacznę w sytuacjach, które wymieniłeś radzić wszystkim, żeby się rozstali i zaczęłi nowe życie, bo jednemu człowiekowi, którego historię miałem przyjemność poznać wszystko ułożyło się pomyślnie. Zawsze za to w pierwszej kolejności poradzę (jeśli to możliwe) próbę naprawy związku. Pamiętaj, że tu ludzie najczęściej piszą w trakcie problemów, kiedy jeszcze coś mogą z nimi zrobić. Ty już swoje popełniłeś... zawaliłeś sprawę sam, bądź z żoną (jedną, czy drugą), więc po prostu wyjścia innego nie miałeś (przynajmniej wedlug swojego poglądu na szczęście) jak się rozstać. Na koniec muszę ci przyznać rację w jednym. Uważam, że człowiek powiniem ponosić konsekwencje swoich działań, być odpowiedzialnym... nawet jeśli to dla niego niewygodne i nieprzyjemne.

I nie przesadzajmy z ważnością, tego co każdy tu pisze. Chyba nic się nie stanie i znajdzie się tu miejsce na forum dla kogoś, kto nie pochwala takich rozwiązań... może nie tyle samych rozwiązań, co ich propagowania.
napisał/a: Dariaa1 2009-07-04 17:58
Oj ja też nie uważam, że takie rozwiąznia należy propagować i zacząć porzucać współmałżonków! Wręcz chodziło mi o to, że Tadeusz postąpił źle, ale pomimo tego, w końcu na szczęście dla niego są wszyscy szczęśliwi i dlatego szczęśliwy jest też on bo nie musi mieć wyrzutów sumienia.

ale nagmatwałam - mam nadzieję że mnie dobrze zrozumiecie.

Poza tym w "tym złym" co zrobił w efekcie potrafił zrobić tak, że zyskał ich miłość, przyjaźn czy zrozumienie. Też na szczęście, bo wielu facetów tego nie potrafi lub nie chce.

Poza tym przy rozstaniach - jeśli już musi do nich dojść - ciężko jest każdemu - potem przechodzi. Ludzie uczą się szczęśliwie żyć bez tego samego partnera.
wiec czasem warto - ale tylko jeśli wcześniej się próbowało związek ten ratować i pielęgnować.
napisał/a: Pitiful 2009-07-04 21:57
Szkoda, że T_A_D_E_U_S_Z nie przedstawił całej wersji wydarzeń w pierwszym poście. Tylko, że w uzupełnieniach też nic nie ma o tym, jak rozwody, zdrady przeżywały dzieci i żony.
Koniec końców wszyscy są szczęśliwi - zasługa to i T_A_D_E_U_S_Z_A (który musi umieć niesamowicie zjednywać sobie ludzi, zresztą "czuć", że to inteligentny i mądry życiowo facet) i jednak wielu dobrym zbiegom okoliczności.
Chwali Ci się T_A_D_E_U_S_Z_U dbanie o dzieci z każdego małżeństwa i próby ratowania związków.
Niestety to wszystko nie wymaże Ci grzechu jakim jest zdrada. Najpierw kończymy związek, którego mimo prób uratować już się nie da, a potem szukamy szczęścia gdzie indziej.
Tak sobie tylko myślę...
Bo i tak ilu ludzi, tyle systemów wartości.
napisał/a: thinker1 2009-07-04 23:44
A ja uważam, że T_A_D_E_U_S_Z nie tyle namawia do zostawiania żon/mężów, co do tego, by nie trwać w związkach, których naprawić się nie da.

Wszyscy jesteśmy mądrzy ale tak naprawdę nikt z nas nie dowie się, czy gdyby tamte związki się nie rozpadły, to autor nie miałby dziś problemów z alkoholem, żony w depresji i dzieci narkotyzujących się (oczywiście przesadzam). Zdrada jest zła bo niszczy związek, ale czasem związku już wcześniej nie ma (jedynie na papierku).

Moneta ma dwie strony, ja pokazuję tę drugą, bo prawie każdy tylko atakuje autora wątku


PS jeśli tylko jest możliwość aby walczyć i coś naprawić - należy tak zrobić. A jeśli takiej możliwości nie było, to autor miał trwać w jakiejś chorej relacji i wyładowywać swoje frustracje na rodzinie? Nasze prababki tak uważały, że przysięga rzecz święta, więc druga strona może nawet bić, pić, zdradzać, ale trzeba z pokorą to znosić, bo się Bogu ślubowało. Dziś na szczęście coraz więcej ludzi wie, że każdy ma prawo do szczęścia i godnego życia.
napisał/a: T_A_D_E_U_S_Z 2009-07-05 16:36
Pitiful nie oczekuję rozgrzeszenia za zdradę. Moja historia nie jest także próbą rozliczenia się ze swojego grzesznego życia. Poza tym – jak to mówią – prawdziwa cnota krytyk się nie boi :) Masz rację, że jeden związek należy najpierw zakończyć, żeby szukać szczęścia w innym. Ale to jest niestety tylko teoria. W praktyce potrzebujemy jakiegoś bodźca, żeby pójść do przodu. Niejednokrotnie jest to właśnie poznanie nowego partnera, który „uświadamia” nam, że dotychczasowe życia było puste i tak naprawdę trwaliśmy w związku tylko z (i tu są liczne opcje): przyzwyczajenia, szacunku dla partnera, dobra dzieci, korzyści materialnych, obawy przed samotnością czy w końcu z litości...

Udany związek potrzebuje pielęgnacji ze strony obojga partnerów, inaczej w sposób naturalny umiera. Szkoda, że wówczas na siłę staramy się znaleźć winnego... Z przykrością stwierdzam, że większość społeczeństwa „ciężar” dbałości rozkłada mniej więcej tak: kobieta powinna dbać o ciepło domowego ogniska (niestety poprzez pranie, sprzątanie, prasowania, gotowanie, itp.), mężczyzna natomiast musi zapewnić najbliższym utrzymanie (im wyższy jest jego poziom tym lepiej). Oczywiście oboje powinni okazywać sobie czułość, szacunek, organizować wspólnie wolny czas, itp. Przepraszam z góry za swoje kolejne słowa, i tak nie mam tu zbyt wielu zwolenników, a tą wypowiedzią mogę tylko pogorszyć sytuację. Choć słowa te są przykre, to jednak szalenie prawdziwe. Na mężczyźnie spoczywa ponadto okazywanie kobiecie bezgranicznej wdzięczności za wymienione wyżej czynności poprzez kupowanie kwiatów, prezentów, zabieranie do restauracji czy na dancingi, bezustanne chwalenie jej pokazów kulinarnych, strojów i figury, itp., itd. Biada mu jeśli o czymś zapomni lub się w czymś zaniedba... Kobieta natomiast uważa, że obowiązkiem (!) mężczyzny jest zarobienie na dom, nie należą mu się z tego tytułu żadne wyrazy uznania, nie mówiąc już o wyrozumiałości, że może być na przykład zmęczony czy mogła go spotkać jakaś przykra sytuacja. Opisuję tu oczywiście stereotypową sytuację, w której dobrze zarabiający mąż jest jedynym żywicielem rodziny, a kobieta kapłanką domowego ogniska. Celowo podkreślam dobrze zarabiający, który nie żałuje żonie na nowe ciuchy, kosmetyki, fryzjerów, wyjazdy do SPA, itp. Tutaj tkwi (moim skromnym zdaniem) największy problem. Mężczyzna, który „tylko” pracuje i kobieta, która „aż” dba o dom nie potrafią znaleźć wspólnego języka. Owszem, dużo pracowałem w czasie trwanie mojego drugiego małżeństwa, ale każdy weekend starałem się spędzać z rodziną. Pozwalałem, żeby Monika zagospodarowywała moją każdą wolną minutę, gdyż zdawałem sobie sprawę, że mogą mnie „mieć” tylko przez te 2 dni. Nie zostawiałem sobie ani kawałeczka mojej przestrzeni, gdzie mógłbym spotkać się z przyjacielem, „podłubać” w garażu czy zwyczajne wziąć książkę i poczytać sobie w samotności. Nie ukrywam, że niejednokrotnie szalenie mi tego brakowało, ale godziłem się z tym, bo też zależało mi na wspólnym spędzaniu czasu. Pracować musiałem. Mieliśmy duży dom, dwa samochody i przyzwyczajenie (!) do pewnego poziomu życia. A jak z pewnością każdy wie – przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka. Monika często namawiała mnie do zmiany trybu pracy, co w wolnym tłumaczeniu nie znaczyło nic innego, jak rezygnację z własnej firmy i zatrudnienie się u kogoś „na etacie”. Nie wzięła pod uwagę faktu, że zwyczajna pensja nie pokryłaby nawet 10% naszych standardowych miesięcznych wydatków...

Wiem, że mogłem postąpić inaczej. Nie cofnę czasu i nie mam zamiaru rwać sobie z tego powodu włosów z głowy. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że gdyby nie Dominika, to żyłbym do dziś w tym chorym związku, nie wiedząc nawet jak piękne może być życie. Kochałem moją drugą żonę. Kochałem ją do szaleństwa, ale nikomu takiej miłości nie życzę. Było to uczucie, które zawładnęło mną całkowicie. Byłem niezdolny do logicznego myślenia. Ślepo podporządkowywałem się jej decyzjom, pragnieniom, zachciankom... Chciałem być dla niej najlepszym mężem i najwspanialszym ojcem dla naszej Oleńki. Dla niej odsunąłem się od przyjaciół, rozluźniłem kontakty z rodzicami, zaniedbałem Agatkę i Tomka. Pod jej naciskami typu „w pierwszej kolejności powinieneś zadbać o nas” (a nie o dzieci z pierwszego małżeństwa) czy „ja się z nimi nie mam ochoty spotykać, a Ty rób jak chcesz” (w stosunku do moich rodziców) stałem się zamkniętym w sobie i zgorzkniałym człowiekiem. Musiałem ukrywać przed Moniką prezenty kupowane Agatce lub Tomkowi (choć nigdy nam niczego nie brakowało, na koncie zgromadziliśmy kwotę, która wystarczyłaby na dostatnie życie dla całej naszej rodziny, a ja nadal pracowałem powiększając ten majątek, który po mojej śmierci miał służyć moim najbliższym), wymyślać dziwne preteksty, żeby móc się z nimi spotkać... To było chore! Dlatego nie mam absolutnie żadnych wyrzutów sumienia, że się rozstaliśmy. Przy jednej z rozmów, gdy w małżeństwie działo się już średnio, Monika powiedziała, że będziemy walczyć dla dobra Oleńki. Uwierzyłem jej, bo i dla mnie dobro dziecka było najwyższym priorytetem. Miałem nadzieję, że i ona swoim postępowaniem będzie starała się zapewnić jej spokojne i szczęśliwe dzieciństwo, a następnie bezpieczne wejście w dorosłość. Niestety po naszym rozwodzie utrudniała mi kontakty z dzieckiem, co z sposób bardzo negatywny wpłynęło na jej rozwój. Tak nie postępuje matka, która przedkłada dobro dziecka ponad własną chorą ambicję! Na początku powiedziała, że nie potrzebuje mojej łaski i moich pieniędzy. Wyprowadziła się do rodziców, zostawiła samochód, ale bardzo szybko kazała mi opuścić „jej” dom i podzielić się wypracowanym dorobkiem. Miała prawo do tych pieniędzy, gdyż swoją pracą w domu (i niepodważalnym zaangażowaniem w wychowanie naszego dziecka!) umożliwiła mi rozwój zawodowy, ale forma, w jakiej postanowiła „załatwić” całą sprawę pozostawia wiele do życzenia...

thinker1
ślicznie dziękuję za wsparcie. Szkoda, że tak wiele osób mentalnie żyje jeszcze w czasach, w których raz podjęte zobowiązanie przekreślało całe późniejsze życie...
napisał/a: kasiasze 2009-07-05 17:15
Tadeuszu, może to szczegóły, ale napisałeś, że jesteś emerytowanym wojskowym i tu nagle własna firma? Ciekawe dlaczego w ogóle napisałeś o swoim zawodzie :)
Taki jakiś szczegół mi się nasunął.

Moja opinia jest taka: Monika była za młoda, 15 lat róznicy prawie, zakręciła Tobą jej młodość, pewnie niezywkła atrakycjność. Chyba podejmując decyzję o spędzaniu z nią życia czyli ślubie myślałeś troszkę inną częścią ciała niż głowa czy nawet serce. Przepraszam. Miałeś nadzieję, że będzie super - ona młoda (nagnie się, będzie dobrą zoną, bo pokażesz, że jesteś dobrym mężem), atrakcyjna (więc łatwo dla takiej być dobrym mężem).
Za szybko podjąlęś decyzję o ślubie, nie sprawdziliście się - a co nagle to po diable. Dla niej ok, młodzi potrfafią się szybko decydować i niejednokrotnie trafiają. Ty jednak już byłeś po przejściach, błąd, że uwierzyłeś - to wszystko.
Wasze oczekiwania zaczęły się rozmjac, ona poszła w innym kierunku.
Nie dźwignęła Twej preszłości, może też okazała się wygodnicka i księżniczkowata...

Z Dominiką różnica jest podobna, ale gdy ją poznałeś ona generalnie była starsza, zatem było łatwiej jej zrozumieć. Może też jest mądrzejsza emocjonalnie... I może też była po przejściach?
napisał/a: Nikita8 2009-07-05 19:03
Tadeuszu - przeczytałam cały wątek i... nie potrafię Cię pochwalić ani potępić.
Mimo młodego wieku udało mi się być zdradzoną, porzuconą dla innej, spotykać się z żonatym facetem i zostać zostawioną po dość wielu latach, bo "to nie było to". Rozumiem Ciebie i Twoje dążenie do szczęścia, ale... Wielokrotnie pojawiało się w tym wątku stwierdzenie "każdy kij ma dwa końce". Ty odchodziłeś do innej i odnajdywałeś tam szczęście, ale Twoje żony? Przecież nie od razu znalazły kogoś nowego. Ile bólu kosztowało je Twoje odejście? Ty byłeś już z inną, szczęśliwy że wreszcie masz to, czego potrzebowałeś, a one? I niestety nie powiesz mi, że będąc w tych nieudanych związkach cierpiałeś tak, jak one gdy odszedłeś. Więc tak naprawdę one swoim cierpieniem okupiły Twoje szczęście.
Inna sprawa to fakt, że gdy jedna osoba nie jest szczęśliwa, to żadna nie jest. Nie można nikogo uszczęśliwić na siłę. Owszem - na pewno wymagało wiele odwagi odejście, choć powiedzmy sobie szczerze - znacznie większą odwagą byłoby zakończenie związku bo jest źle, a nie odejście do innej. Podejrzewam, ze jednak Twoje były żony odnalazły szczęście, a jeśli nie to lepszy związek niż małżeństwo z Tobą i też zrozumiały że to była pomyłka, że "to nie było to", więc generalnie Twoje decyzje okazały się dobre dla wszystkich.
Dlatego nie potrafię opowiedzieć się po żadnej ze stron.
To mnie porzucił mężczyzna po 7 latach, on od razu po odejściu związał się z kimś, kto "chyba jest tą właściwą". To ja cierpiałam bardzo mocno i nie uwierzę że mój były choć w porównywalnym stopniu to odczuwał - na pewno nie skoro był zakochany w innej. Potrafię więc wyobrazić sobie jak czuły się Twoje żony, choć Ty chyba tego nie potrafisz, bo nie miałeś takich doświadczeń. Jednak zaczynam dostrzegać wady tamtego związku i to, że oboje nie byliśmy szczęśliwi i wierzę, że ja też poznam "kogoś właściwego". Tak więc wyobrażam sobie co czułeś Ty i Twoją chęć poszukiwania szczęścia.
Punkt widzenia zwykle zależy od punktu siedzenia. Każdy kij ma dwa końce. Można to nazwać jak się chce. Nie ma prostych, klarownych sytuacji. Ktoś musi cierpieć, by szczęśliwym mógł być ktoś. I w Twojej sytuacji to zdanie odnosi się do każdego uczestnika Twojego opowiadania. Pozostaje wierzyć, że życie jest sprawiedliwy i po cierpieniu przyjdzie szczęście do KAŻDEGO.
napisał/a: Dariaa1 2009-07-05 23:28
Thinker1 ; Takie jest też moje zdanie. I jednocześnie też mam nadzieję, że oboje mamy rację ...
Zgadzam się z Twoimi słowami, ale na razie tylko w teorii, bo jeszcze tego sama nie przeżyłam - nie zdradziłam ani się nie rozwodziłam. Natomiast zostałam zdradzona i wiem jak to boli i jak to odbiera poczucie wartości i pewności siebie - do tego stopnia, że nie mam (na razie) odwagi nic z tym zrobić (rozwód, jakieś konsekwencje dla męża za to co zrobił). Może stąd mój post lekko idealizujący TADEUSZA. Patrzyłam na to co zrobił nie z punktu widzenia żony w momencie przeżywania traumy zdrady, rozstania i rozwodu, tylko z punktu widzenia żony, która ma ogromną nadzieję, że po rozwodzie będzie miała szansę na szczęście. i córki, która po naszym rozwodzie ma szansę być mimo tego szczęśliwa.
Dlatego mam taką nadzieję, że mamy rację...
napisał/a: alicja221 2009-07-06 00:47
sorrow napisal(a):jeszcze nie jestem pewien co, ale coś z pewnością będę z tym musiał zrobić.


Tylko nie odchodz z naszego forum! Osobiscie nie uwazam, aby Twoje wypowiedzi byly protekcjonalne. Byc moze kasiasze chodzilo o ten jeden post. Ja bardzo cenie sobie Twoje rady. A ci, ktorzy sie nie zgadzaja z tym, co piszesz, nie musza brac tego do siebie.
napisał/a: miniaszka 2009-07-06 13:51
Panie Tadeuszu - a czy to tak trudno powiedzieć, żonie: Kochanie, pięknie dzisiaj wylądasz, albo: Dziękuje zupka była pyszna?
Ja nie moge zrozumieć, dlaczego faceci uważają, że "zarabianie pieniędzy" to najcięższa robota na świecie Nie każdej kobiecie tak, jak Pana żonom poszczęściło się aby mogły być "paniami domowego ogniska" - większość z nas pracuje, wraca do domu sprząta, gotuje - często nawet robiąc to bez słowa "dziękuje" z ust mężczyzny... taki domowy wolontariat...

Przkre jest to, że każdy weekend spędzony z rodziną tak łatwo poddaje Pan komentarzom typu "nie miałem czasu dla siebie"... hmmm... od tego się ma rodzinę, że nie ma "ja, ty" - jesteśmy "my".

Może ciężko to Panu zrozumieć, ale kobieta nie jest taką prosta w rozumowaniu istotką - Pan po każdym związku spadał, otrzepywał się i szedł dalej z kitą do góry... Szybko znajdując pocieszenie w ramionach innej (nawiasem mówiąc)... a wie Pan co to znaczy dla kobiety? Złość, smutek, rozpacz, zaskoczenie... że po tak ważnym związku (małżeństwie) Panu tak szybko przychodzi odnajdywanie się w pozycji partnera w nowym związku... Może dlatego tez Pan uważa, że nie powinno sie tkwić w "toksycznym"związku... a co by było jakby Pana pierwsza żona mogła pochwalić się tak "bogatym" życiem osobistym?
Z kobiet zazwyczaj robi się dzi... jak maja wielu partnerów, podczas gdy mężczyźni trimfują, dlatego jestem ciekawa jak w takich sytuacjach się je postrzega?

Poza tym musiał Pan kochać pierwszą żonę, skoro Pan wziął z nią ślub... a to, że się zmieniła... "na litość" - ludzie to nie marionetki - zmieniają się, dojrzewają, kształtują - i od tego jest partner aby prowadzić swoją "drugą połówkę" przez tą droge przemiany, a nie tylko zarabiać lub "gotowac, prać, sprzątać"! :)

Dla mnie Pan działał impulsywnie, zbyt szybko i pochopnie podejmując decyzję zarówno o slubie jak i rozwodzie - może warto było jednak "pochwalić" żonę, że świetnie gotuje? :)

Proszę się na mnie nie obrażać za te słowa, które napisałam, ale odnoszę wrażenie - niestety to złe wrażenie - tu nie chodzi absolutnie o Pana - o spadku wartości rodziny - to niestety bardzo smutne Ból, cierpienie, tęsknota... gdzie tu miejsce na miłość, tworzenie rodziny... Eh... co się dzieje z tym światem