Konkurs "Moja piękna historia"

napisał/a: ewelcia0803 2010-09-16 11:17
Moja walka o -10kg
[CENTER]
Zdradzę Wam, co jeszcze do niedawna było moim najskrytszym marzeniem.
SZCZUPŁA FIGURA.
Marzenie to udało mi się spełnić:p

Równo rok temu spojrzałam w lustro i stwierdziłam,że pora wziąć się w garść, zrobić coś dla siebie! Zadbać o swój wygląd i zdrowie.
Dosyć miałam już wylewających się spod bluzki fałd tłuszczu, odstającego brzucha jak w 5 miesiącu ciąży, trzęsących się, jak galaretą ud i rąk i pełnej jak chomika buzi.
DOŚĆ!!

Wzięłam więc kartkę papieru, czarny flamaster i napisałam swój " PLAN DZIAŁANIA ".

Postanowiła zwiększyć aktywność fizyczną, ograniczyć słodkie, smażone i tłuste.

Nie, nie!
Nie głodziłam się, nie stosowałam żadnych głupich diet cud, po których jest tylko efekt jo-jo.

POSTAWIŁAM NA ZDROWE GUBIENIE KILOGRAMÓW!

Przyznam, że efekty były widoczne dość szybko, co motywowało mnie do dalszej walki. Bywały też gorsze chwile:(, zdarzało się, że zjadłam kawałek czekolady,wypiłam drinka,zjadłam loda, ale zawsze potrafiłam zachować umiar i to mnie nie zgubiło.

Okazuje się, że bez rygorystycznych diet, katowania ciała ciężkimi ćwiczeniami, bez szkodliwych suplementów,
DA SIĘ SCHUDNĄĆ!!
Może potrwa to trochę dłużej, ale za to jest bezpieczniejsze i trwałe.
Wiem, bo sprawdziłam to na swoim ciele:D
W ciągu 5 miesięcy schudłam 10kg trwale.
To wcale nie dużo, ale właśnie tyle chciałam.
Postawiałam sobie cel i do niego dążyłam.
Osiągnęłam go w zdrowym dla mojego organizmu tempie.

Dziś czuję się dobrze we własnej skórze.
W końcu mieszczę się w rozmiar 36, a nie jak kiedyś 40-42.
Poprawiła mi się kondycja, cera, cellulit zniknął, a ja mogę się wreszcie bez zakłopotania rozebrać na plaży i z podniesioną głowa iść dalej przez życie SZCZUPLEJSZA.[/CENTER]
napisał/a: weronika1984 2010-09-16 12:06
Moja historia


wrzesień 2008 r.

Poranek w dużym, zatłoczonym mieście nie był najlepszym rozwiązaniem na problemy sfrustrowanej kobiety w średnim wieku. Lubiłam tak siebie określać, było w tym coś zabawnego, choć nie do końca prawdziwego. Nie czekałam wprawdzie na niespodzianki od losu, które przewrócą mój świat do góry nogami, ani na romantyczne zrywy serca w kierunku tajemniczego bruneta, którego spotykam zawsze po pracy w tym samym warzywniaku. Ale chciałam tego czegoś, nie umiem tego zdefiniować, co dopełniłoby mój wąski świat.Czterdziesta minuta w korku. Sprzęgło, hamulec, gaz. Zaparkowałam w tym samym miejscu co zawsze myśląc, że jeszcze jedna systematyczna czynność mnie zabije. Wzięłam teczkę, dwa głębokie oddechy, otworzyłam drzwi od samochodu i wyszłam w szary, wrześniowo-poniedziałkowy poranek. Patrząc wprost widziałam obdrapany tynk, rzędy okien i biały napis na czerwonym tle „Zespół Kuratorskiej Służby Sądowej”.

- Dzień dobry Pani Kurator - pragnę przypomnieć, iż w poniedziałki pracujemy od siódmej trzydzieści.
- Tak nie zapomniałabym, gdyby szefowa nie zajęła mi połowy godziny na bzdurne gadanie na środku korytarza. A tak poza tym były korki…
- Heh, zawsze masz argumenty, a tak poza tym, czekają na ciebie policjanci z jakimś małolatem. Na razie, miłego dnia.

Na wspomnienie słów o małolacie zrobiłam się zła. W mojej branży, jak zabawnie określałam pracę kuratora zawodowego przestępcami były głównie dzieci, siedemnastoletnie, osiemnastoletnie. Nierzadko z dobrych rodzin.
Otworzyłam pokój, zapaliłam światło i włączyłam komputer. Przede mną wyprostowany siedział teraz On – wielki sprawca wielkiej kradzieży sztućców z domku letniskowego.
- Panowie, proszę rozpiąć kajdanki i zostawić nas samych, myślę, że pan będzie grzeczny.
Wyprostował się, rozmasowując ręce. Był ubrany w cienki czarny podkoszulek opinający umięśnione ciało. Był zimny wrześniowy poranek i doszłam do wniosku, że policjanci po prostu w takim ubraniu wyciągnęli go z domu. Miał wąskie czarne spodnie i buty, które mówiły o nim samym więcej niż niejedna opowieść. Masywne glany do połowy łydki i białe sznurówki. Włosy obcięte bardzo krótko tylko w domyśle zdradzały, że był brunetem. Oto przede mną siedział najprawdziwszy SKIN.

Zostaliśmy sami i coś się ze mną stało. Nie mogłam spokojnie oddychać. Udając, że mam za dużo papierów na biurku zaczęłam je nerwowo sprzątać do szuflady z pochyloną głową. Byłam taka beznadziejna. Jego zapach otulił całe pomieszczenie. To nie były wyszukane perfumy, tylko naturalna woń anyżu i innych korzennych przypraw. Poczułam się jak w sklepie z czekoladkami. Oto przede mną siedziało naprawdę niezłe ciacho. Łamiącym się głosem zapytałam, czy wie dlaczego został wezwany. I wtedy usłyszałam najpiękniejszy głos na świecie, męski, zachrypnięty i wyrażający pewną obojętność na zaistniałą sytuację:
- Nie. – Przestał przypatrywać się moim chaotycznym czynnościom i zaczął rozglądać się po pomieszczeniu.

Wstałam do szafy po jego akta. Czułam jego wzrok na sobie, żałując, że nie nałożyłam choć odrobiny podkładu. Patrzył mi prosto w oczy.

- Jest pan podejrzany o dokonanie kradzieży w dniu 10 lipca 2008 ...chciałam dokończyć, że chodzi o sztućce jego matki, ale mi przerwał.
- Tak, znam sprawę a czego Pani ode mnie chce? Uśmiechnął się, popatrzył w podłogę a następnie prosto w moje oczy.
W jego pytaniu było tyle ładunku elektrycznego, że myślałam o eksplozji, rzuceniu się na niego przez odległość blatu biurka, dotknięciu jego ciała…przywołałam swe myśli do porządku.
– Ma pan dowód tożsamości?
- tak w tylnej kieszeni. Odwrócił się, a ja znowu traciłam przytomność. Podając mi swój dowód, delikatnie opuszką palca wskazującego dotknął mojej dłoni. Czekała mnie długa spowiedź.
- No dobrze, proszę podać imię i nazwisko oraz ewentualny pseudonim.
- B.K., może mi Pani mówić Kociak.
- wzrost?
- 197 cm. Odpowiedział z powagą.
-kolor oczu? Już zaczęłam pisać, że niebieskie.
- niebieskie.
Reszta pytań o dane była typowa. Urodziliśmy się w tej samej miejscowości. Z tym, że ja pozostałam, on wyjechał. Cztery lata młodszy. Polskie obywatelstwo, co mnie zdziwiło rozpoczął na wydziale filozofii.
- Stan cywilny?
- wolny – uśmiechnął się pokazując śnieżnobiałe zęby.
Powiedziałam do siebie – uspokój się, on właśnie przyjął linię obrony.
- liczba dzieci?
- nic mi o tym nie wiadomo. Znów był wyraźnie rozbawiony.
Wpisałam zero.
Pozostałe dane i tak mi skłamał. Brak dochodów, majątku, zawodu… Za to karalność owszem: bójki, udział w pobiciu, kradzieże. Długość jego karty karnej przekraczała moje miesięczne billingi. A dużo rozmawiałam przez telefon.
Kończyliśmy protokół, wiedziałam, że zaraz go podpisze i odejdzie a ja już więcej go nie zobaczę. Musiałam się wyłączyć. To co stało się w moim pokoju było co najmniej nieetyczne. Jedna część mnie cieszyła się z tego powodu. To był rozum, ale serce łomotało mi jak szalone. Wiedziałam, że gdy odejdzie, będzie tak jakbym straciła coś bardzo niematerialnie cennego.


Dwa lata później:
Szłam najbardziej zatłoczoną ulicą w mieście, słońce świeciło mi w oczy a uśmiech wykrzywiał się jak za pociągnięciem cienkich sznureczków niewidomego Lalkarza, tam na górze. Sprzedałam właśnie mieszkanie. Rzuciłam pracę kuratora. Z Adamem postanowiliśmy, że to ja wezmę psa. Jeszcze dziś przeprowadzam się do innego miasta.

Tego samego wieczora:
- Jak się Pani czuje, wezwać pogotowie?
Byłam w ciężkim szoku. Dopiero po kilku chwilach zdałam sobie sprawę co się stało. Oddając się pozytywnemu myśleniu przy dobrej dawce nagłośnieniowej Muse za późno zauważyłam zjazd. Nie myśląc za bardzo logicznie, aczkolwiek trzeźwo wykonałam skręt kierownicą o jakieś 120 stopni przy tożsamej prędkości. Jeszcze zdążyłam nacisnąć hamulec, zamknąć oczy. Ale następne co słyszałam to dźwięk gniecionej blachy. Potworny huk jakby coś wybuchło i napis na odtwarzaczu CD – „high power”.
- Nie, przeciwnie, czuję się świetnie, zresztą jak widać - próbowałam wygrzebać się spod poduszki powietrznej, jednakże bez skutku, podobnie jak podjęcie chwilowej próby sarkazmu. Nagle zobaczyłam jak dobrze znana mi ręka, wyciąga kluczyki z mojego samochodu i odpina mnie z pasów. Potem poczułam silny uścisk i już byłam w ramionach Tego chłopaka. Był piękny. Mam nadzieje, że nie powiedziałam tego głośno. Odpłynęłam.

Mam 31 lat. Nie znam strategii przetrwania i nie mam sposobu na życie i dobrze mi z tym. Nie wiem kim jestem i przestałam szukać odpowiedzi na to pytanie. Kocham. Pamiętacie chyba jeszcze tego chłopaka od glanów? To ten sam, który oswobodził mnie z karoserii auta. Teraz wiem, że miłość jest właściwie naturalnym kresem wędrówki na trasie bunt – poszukiwanie – odpowiedź. Z krótkimi przesiadkami zapomnienia i pozornego szczęścia. Jest procesem gdyż procesem jest przecież całe życie człowieka i on sam jest przyczyną swoich marzeń, klęsk, ale przede wszystkim sukcesów.
napisał/a: carrie01 2010-09-16 12:50
Moje marzenie o innym życiu


wrzesień 2008 r.

Poranek w dużym, zatłoczonym mieście nie był najlepszym rozwiązaniem na problemy sfrustrowanej kobiety w średnim wieku. Lubiłam tak siebie określać, było w tym coś zabawnego, choć nie do końca prawdziwego. Nie czekałam wprawdzie na niespodzianki od losu, które przewrócą mój świat do góry nogami, ani na romantyczne zrywy serca w kierunku tajemniczego bruneta, którego spotykam zawsze po pracy w tym samym warzywniaku. Ale chciałam tego czegoś, nie umiem tego zdefiniować, co dopełniłoby mój wąski świat.Czterdziesta minuta w korku. Sprzęgło, hamulec, gaz. Zaparkowałam w tym samym miejscu co zawsze myśląc, że jeszcze jedna systematyczna czynność mnie zabije. Wzięłam teczkę, dwa głębokie oddechy, otworzyłam drzwi od samochodu i wyszłam w szary, wrześniowo-poniedziałkowy poranek. Patrząc wprost widziałam obdrapany tynk, rzędy okien i biały napis na czerwonym tle „Zespół Kuratorskiej Służby Sądowej”.

- Dzień dobry - pragnę przypomnieć, iż w poniedziałki pracujemy od siódmej trzydzieści grzmiał w moich uszach głos szefowej
Chciałam coś powiedzieć, ale wypaliłam - tak poza tym były korki…
- Heh, zawsze masz argumenty, a tak poza tym, czekają na ciebie policjanci z jakimś małolatem.

Na wspomnienie słów o małolacie zrobiłam się zła. W mojej branży, jak zabawnie określałam pracę kuratora zawodowego przestępcami były głównie dzieci, siedemnastoletnie, osiemnastoletnie. Nierzadko z dobrych rodzin.
Otworzyłam pokój, zapaliłam światło i włączyłam komputer. Przede mną wyprostowany siedział teraz On – wielki sprawca wielkiej kradzieży sztućców z domku letniskowego.
- Panowie, proszę rozpiąć kajdanki i zostawić nas samych, myślę, że pan będzie grzeczny.
Wyprostował się, rozmasowując ręce. Był ubrany w cienki czarny podkoszulek opinający umięśnione ciało. Był zimny wrześniowy poranek i doszłam do wniosku, że policjanci po prostu w takim ubraniu wyciągnęli go z domu. Miał wąskie czarne spodnie i buty, które mówiły o nim samym więcej niż niejedna opowieść. Masywne glany do połowy łydki i białe sznurówki. Włosy obcięte bardzo krótko tylko w domyśle zdradzały, że był brunetem. Oto przede mną siedział najprawdziwszy SKIN.

Zostaliśmy sami i coś się ze mną stało. Nie mogłam spokojnie oddychać. Udając, że mam za dużo papierów na biurku zaczęłam je nerwowo sprzątać do szuflady z pochyloną głową. Byłam taka beznadziejna. Jego zapach otulił całe pomieszczenie. To nie były wyszukane perfumy, tylko naturalna woń anyżu i innych korzennych przypraw. Poczułam się jak w sklepie z czekoladkami. Oto przede mną siedziało naprawdę niezłe ciacho. Łamiącym się głosem zapytałam, czy wie dlaczego został wezwany. I wtedy usłyszałam najpiękniejszy głos na świecie, męski, zachrypnięty i wyrażający pewną obojętność na zaistniałą sytuację:
- Nie. – Przestał przypatrywać się moim chaotycznym czynnościom i zaczął rozglądać się po pomieszczeniu.

Wstałam do szafy po jego akta. Czułam jego wzrok na sobie, żałując, że nie nałożyłam choć odrobiny podkładu. Patrzył mi prosto w oczy.

- Jest pan podejrzany o dokonanie kradzieży w dniu 10 lipca 2008 ...chciałam dokończyć, że chodzi o sztućce jego matki, ale mi przerwał.
- Tak, znam sprawę a czego Pani ode mnie chce? Uśmiechnął się, popatrzył w podłogę a następnie prosto w moje oczy.
W jego pytaniu było tyle ładunku elektrycznego, że myślałam o eksplozji, rzuceniu się na niego przez odległość blatu biurka, dotknięciu jego ciała…przywołałam swe myśli do porządku.
– Ma pan dowód tożsamości?
- tak w tylnej kieszeni. Odwrócił się, a ja znowu traciłam przytomność. Podając mi swój dowód, delikatnie opuszką palca wskazującego dotknął mojej dłoni. Czekała mnie długa spowiedź.
- No dobrze, proszę podać imię i nazwisko oraz ewentualny pseudonim.
- B.K., może mi Pani mówić Kociak.
- wzrost?
- 197 cm. Odpowiedział z powagą.
-kolor oczu? Już zaczęłam pisać, że niebieskie.
- niebieskie.
Reszta pytań o dane była typowa. Urodziliśmy się w tej samej miejscowości. Z tym, że ja pozostałam, on wyjechał. Cztery lata młodszy. Polskie obywatelstwo, co mnie zdziwiło rozpoczął studia na wydziale filozofii.
- Stan cywilny?
- wolny – uśmiechnął się pokazując śnieżnobiałe zęby.
Powiedziałam do siebie – uspokój się, on właśnie przyjął linię obrony.
- liczba dzieci?
- nic mi o tym nie wiadomo. Znów był wyraźnie rozbawiony.
Wpisałam zero.
Pozostałe dane i tak mi skłamał. Brak dochodów, majątku, zawodu… Za to karalność owszem: bójki, udział w pobiciu, kradzieże. Długość jego karty karnej przekraczała moje miesięczne billingi. A dużo rozmawiałam przez telefon.
Kończyliśmy protokół, wiedziałam, że zaraz go podpisze i odejdzie a ja już więcej go nie zobaczę. Musiałam się wyłączyć. To co stało się w moim pokoju było co najmniej nieetyczne. Jedna część mnie cieszyła się z tego powodu. To był rozum, ale serce łomotało mi jak szalone. Wiedziałam, że gdy odejdzie, będzie tak jakbym straciła coś bardzo niematerialnie cennego.


Dwa lata później:
Szłam najbardziej zatłoczoną ulicą w mieście, słońce świeciło mi w oczy a uśmiech wykrzywiał się jak za pociągnięciem cienkich sznureczków niewidomego Lalkarza, tam na górze. Sprzedałam właśnie mieszkanie. Rzuciłam pracę kuratora. Z Adamem postanowiliśmy, że to ja wezmę psa. Jeszcze dziś przeprowadzam się do innego miasta.

Tego samego wieczora:
- Jak się Pani czuje, wezwać pogotowie?
Byłam w ciężkim szoku. Dopiero po kilku chwilach zdałam sobie sprawę co się stało. Oddając się pozytywnemu myśleniu przy dobrej dawce nagłośnieniowej Muse za późno zauważyłam zjazd. Nie myśląc za bardzo logicznie, aczkolwiek trzeźwo wykonałam skręt kierownicą o jakieś 120 stopni przy tożsamej prędkości. Jeszcze zdążyłam nacisnąć hamulec, zamknąć oczy. Ale następne co słyszałam to dźwięk gniecionej blachy. Potworny huk jakby coś wybuchło i napis na odtwarzaczu CD – „high power”.
- Nie, przeciwnie, czuję się świetnie, zresztą jak widać - próbowałam wygrzebać się spod poduszki powietrznej, jednakże bez skutku, podobnie jak podjęcie chwilowej próby sarkazmu. Nagle zobaczyłam jak dobrze znana mi ręka, wyciąga kluczyki z mojego samochodu i odpina mnie z pasów. Potem poczułam silny uścisk i już byłam w ramionach Tego chłopaka. Był piękny. Mam nadzieje, że nie powiedziałam tego głośno. Odpłynęłam.

Mam 31 lat. Nie znam strategii przetrwania i nie mam sposobu na życie i dobrze mi z tym. Nie wiem kim jestem i przestałam szukać odpowiedzi na to pytanie. Kocham. Pamiętacie chyba jeszcze tego chłopaka od glanów? To ten sam, który oswobodził mnie z karoserii auta. Teraz wiem, że miłość jest właściwie naturalnym kresem wędrówki na trasie bunt – poszukiwanie – odpowiedź. Z krótkimi przesiadkami zapomnienia i pozornego szczęścia. Jest procesem gdyż procesem jest przecież całe życie człowieka i on sam jest przyczyną swoich marzeń, klęsk, ale przede wszystkim sukcesów.
copacabana
napisał/a: copacabana 2010-09-17 11:06
Jako dumna studentka drugiego roku arabistyki, postanowiłam odpocząć
wraz z moja kochana mama podczas ferii zimowych w Jordanii. Mimo
iz cyklicznie rozszerzałam swój krąg podróży o coraz to nowe kraje,
jeszcze nigdy nie udało mi sie odwiedzić Jordanii - kraju z tajemnicza
nutka orientu, zaklętego pomiędzy bliskowschodnimi konfliktami, miejsca,
gdzie można podziwiać jeden z cudów swiata.
Pogoda okazała sie idealna na zwiedzanie - lekkie słońce delikatnie
obtulające skore opalenizna i przyjemna temperatura około 26 stopni
pozwalały na wszelkie zewnętrzne aktywności. Ku mojej uciesze jedna z
uwielbianych przez Jordańczyków rozrywek była jazda konna - zaraz
po podróżowaniu, moja kolejna wielka pasja. Na dodatek radość z spacerów
na pięknych wierzchowcach dodatkowo umilal fakt, ze był to uniwersalny
środek transportu - mogłam jeździć na plaży, ale także wyskoczyć do baru
na obiad zostawiając mojego cierpliwie czekającego rumaka przy wejściu.
Chód arabskich koni zdawal sie być dokładnie jak otaczające nas morze -
subtelne i rozkołysane w rytm lokalnego życia.
Moje codzienne konne wędrówki sprawiły, ze dużo czasu spędzałam z
właścicielami stajni, którzy zaczęli traktować mnie jak członka rodziny
- zapraszać na obiad, opowiadać historie rodzinne po arabsku, robić
wspólne zdjęcia. Wszystko to oproszone było ciepłymi gestami i
tradycyjnymi daniami lokalnej kuchni.
Pewnego wieczoru, odprowadzając konie do boksów, zauważyłam, ze jedna z
klaczy sie polozyla. To było dla mnie sygnałem ostrzegawczym - konie
zazwyczaj nigdy sie nie śpią na leżąco, chyba ze są chore i maja kolkę,
która jest bardzo niebezpieczna. Zwróciłam uwagę jednemu z synów, który
nie do końca przekonany był o powadze sytuacji. Nalegałam jednak i po
moich staraniach okazało sie ze koń rzeczywiście nie chce wstać i nie
jest chętny do współpracy. Po godzinie prawie cala rodzina była obecna
przy reanimacji w stajni, robiąc płukanie żołądka, a ja, w środku tego
całego zamieszania nawet nie zauważyłam ze jest juz bardzo późno i
powinnam wracać do hotelu. Wykończona, z nadzieja ze klacz dojdzie do
zdrowia polozylam sie spać kończąc dyskusje z moja mama, która
odchodziła od zmysłów podczas mojej nieobecności.
Nad ranem, na śniadaniu w hotelowej restauracji przegryzałam słodkiego
croissanta gdy moim oczom ukazał sie Rafik, syn właściciela stajni na
kasztanowym ogierze z drugim koniem przy boku, zapewne przeznaczonym dla
mnie.
Długo nie mogłam zrozumieć co próbował mi powiedzieć, uśmiechał sie i
poklepywał konia o kremowej maści, a ja probując zmazać z siebie resztki
snu pytałam co chwila - ALe co sie stało? Czy wszystko jest w porządku?
Okazało sie, ze piękna, arabska klacz była... moim prezentem! Jako dowód
wdzięczności za okazana troskę i pomoc jego rodzice postanowili
podarować mi konia!!!
Nie mogłam uwierzyć, ze moje marzenie od czasów
dzieciństwa zrealizowało sie tak niespodziewanie i to w tak egzotycznym
plenerze. Wiedziałam, ze nie mogłam zabrać pięknego wierzchowca do
Polski, wiec wykorzystywałam każdą wolna chwile na jego grzbiecie.
Serdecznie podziękowałam milej rodzinie, obiecałam ze wrócę i znów
dosiądę mojej klaczy. Uzgodniliśmy, ze następnym razem wybierzemy sie na
długi konny rajd. Oczywiście nie wróciłam z pustymi rękoma - zostałam
obdarowana najróżniejszymi arabskimi przyprawami, daktylami i piękną
zdobiona, tradycyjna taca, ale najpiękniejsza rzecz jaka przywiozłam z
Jordanii to wspomnienie ludzkiej życzliwości i zdjęcia obok wspaniałych,
arabskich koni.
kasia89tn
napisał/a: kasia89tn 2010-09-17 21:33
Nigdy nie byłam chudzinką. Już jako dziecko ważyłam więcej od rówieśników, ale nigdy mi to nie przeszkadzało. W wieku 16 lat zaszłam w ciążę, a tuż po moich 17. urodzinach na świecie pojawił się mój synek. Przez 9 te miesięcy trochę przytyłam, ale po porodzie zostało mi już tylko kilogramów nadwagi. Nie próbowałam z nimi walczyć, bo co innego było dla mnie wówczas priorytetem.

Mijały miesiące, a wraz z upływem czasu przybywało mi kolejnych centymetrów w pasie... Ocknęłam się dopiero w klasie maturalnej – miałam 19 lat, 2-letniego synka i nosiłam rozmiar 48. Waga uparcie wskazywała 84 kg, co trochę mnie wówczas przeraziło, ale nie na tyle, aby wziąć się za siebie.

Kilka miesięcy później miałam już za sobą maturę i pomyślałam, że fajnie byłoby zrzucić kilka kilogramów przed pójściem na studia. Ograniczyłam posiłki, przestałam jeść słodycze i białe pieczywo. Słodkie napoje zamieniłam na wodę mineralną, a przesiadywanie przed TV na aktywną zabawę z dzieckiem. Efekt? W 3 miesiące ubyło mi 13 kg i znowu zaczęłam się uśmiechać.

Od tamtej pory minęły kolejne 2 lata i znowu jest mnie mniej J Teraz ważę 64 kg, ale chciałabym zejść co najmniej do tych 60 kg. Stałam się bardziej pewna siebie, częściej wychodzę ze znajomymi. Zaczęłam nawet wierzyć w to, że spotkam na swojej drodze prawdziwą miłość (synka wychowuję od początku sama)!

Co może być pięknego w mojej historii? Przede wszystkim to, że dojrzałam do zmian i nareszcie czuję, że to ja w pełni kontroluję swoje życie, nic mnie już nie omija. Odchudzam się sama dla siebie, co jest bardzo ważne. Uwielbiam dobre jedzenie, czekoladę i makarony, więc mam świadomość tego, że nigdy nie będę wyglądała jak te wszystkie hollywoodzkie aktorki czy modelki. Rozmiar 40 w pełni mnie satysfakcjonuje, bo w końcu jestem szczęśliwa w swoim ciele.

Na koniec dodaję zdjęcia. Jedno z mojej studniówki (2008 rok - 84 kg), a drugie sprzed kilku tygodni (65 kg):

[ATTACH]36444[/ATTACH] [ATTACH]36445[/ATTACH]
napisał/a: eh_to_tylko_ja 2010-09-17 22:58
Rok 2007 miał być moim najszczęśliwszym, najbardziej przełomowym w życiu rokiem: w czerwcu miałam mieć obronę pracy magisterskiej, w lipcu miało mi stuknąć "ćwierćwiecze" a w sierpniu ja i mój narzeczony mieliśmy powiedzieć sobie sakramentalne TAK a od września miałam zacząć pracę na pełny etat w firmie, w której byłam dotychczas zatrudniona na 1/2 etatu. Życie wydawało mi się wtedy bajką a szczęście podobno było widać w moich oczach, ruchach, słychać w głosie.
Jednak jak to się zdarza w bajkach pojawiła się czarownica. Ta z mojej bajki nie miała czarnego kota i wielkiej krosty na nosie - przeciwnie była zgrabna, miała piękne brązowe włosy i oczy i była recepcjonistką w firmie mojego narzeczonego.
Był koniec maja, zaślepiona mim szczęściem i zajęta pisaniem pracy magisterskiej oraz przygotowaniami do ślubu nie zauważyłam że mój narzeczony ma ostatnio codziennie nadgodziny, że coraz rzadziej mnie odwiedza - przeciwnie miałam więcej tego, czego mi wiecznie brakowało: czasu!
Któregoś popołudnia jednak zadzwonił i zaprosił mnie na spacer do ogrodu botanicznego. Ucieszyłam się bo wiosną to miejsce wyglądało wręcz przecudnie a dzień był ciepły i słoneczny.
- Aniu, poznałem kogoś innego - usłyszałam gdy siedliśmy sobie na ławce.
Nie dotarło do mnie.
- Nie chcę Cię ranić ale... widzisz, zrozumiałem, że jednak szukam czegoś innego w życiu...
- o czym Ty mówisz? - nie potrafiłam zrozumieć jego słów... a może nie chciałam ich rozumieć?
- Odchodzę! Musisz odwołać ślub.
Łatwo wyobrazić sobie dalszy dialog: jego pokrętne tłumaczenie, moje zdziwienie, potem złość i krzyk dławiony płaczem. Nie wiem jak wtedy dotarłam do domu, wiem tylko, że właśnie zaczynało świtać... Skulonej drobnej postaci na ławce w botaniku nie zauważyli strażnicy robiący wieczorny obchód, by wyjść musiałam przechodzić przez bramę a później błądziłam długo ciemnymi ulicami zanim dotarłam do domu. Kolejne dni wypełnione były płaczem, bólem co ściskał gardło i zabierał oddech - dusił od środka i sprawiał że nie czułam głodu nie pragnienia. Chciałam zasnąć, przespać to wszystko jednak tysiące myśli odganiały sen: "Dlaczego?", "Przecież mówił, że kocha?", "co dalej?", "co ja wszystkim powiem?"
Po tygodniu przyszła przyjaciółka zaniepokojona tym, że nie odbieram telefonów i tylko zbywam ją SMSami. Przeraziła się jak mnie zobaczyła. CHciała pomóc, pocieszyć, pomóc wyjść z sytuacji jednak nikt nie był w stanie ukoić bólu. Po jakimś czasie o wszystkim dowiedzieli się rodzice, Zajęli się odwołaniem ślubu - ja na to nie miałam sił, z resztą gdzieś chyba po cichu liczyłam, że on wróci, będzie przepraszał, błagał bym mu darowała i pozwoliła wrócić do siebie, że powie że to była pomyłka, przelotna,nic nieznacząca znajomość... ale on milczał, jego znajomi i rodzina mnie unikali, nie potrafili mi spojrzeć w twarz - podobno niektórzy wiedzieli to już wcześniej... Ale dlaczego nie ja?

Koniec czerwca przyszedł zbyt szybko bym mogła skończyć pracę magisterską. Obrona przełożona na wrzesień spowodowała, że pracodawca wycofał się z ofertą pracy. Urodzin tego roku nie obchodziłam - nie miałam powodów do świętowania. Niezauważenie zaczęłam odwracać się od wszystkich mi bliskich osób, zwłaszcza tych, które chciały mi pomóc. Siedziałam całe dnie sama, w pokoju z zasłoniętymi żaluzjami bez wizji na jutro.
Była końcówka września, wracali powoli studenci, którzy mieli poprawki egzaminów. Na stancię, na której mieszkałam wprowadzili się nowi ludzie.
Była wśród nich Ola, która jakimś cudem dowiedziała się o mojej historii. Widziałam, że stara się nawiązać kontakt, zagaduje w kuchni, pyta jak pisanie pracy... Nie trudno było zauważyć, że jestem w dołku. Gdy na 2 dni przed terminem
napisał/a: Milusienka 2010-09-18 15:09
Napisz na naszym forum prawdziwą lub wymyślona historię o marzeniach i do dążeniu o nich, pokonywaniu własnych słabości i sukcesie, która będzie inspirująca, motywująca do działania i doda innym wiary, że każdy z nas ma nieograniczone możliwości. Wystarczy chcieć!


Zdobyłam Giewont ! :)

Pewnie dla wielu nic takiego ale jestem z siebie dumna, zdobycie tego szczytu było dla mnie wielkim WYZWANIEM .
Od zawsze marzyłam, by mieć więcej odwagi w sobie, aby realizować swoje marzenia i zaskoczyć kiedyś tych wszystkich, którzy we mnie nie wierzyli, nigdy nie rezygnowałam ze swoich marzeń. Dzięki temu, że zachowałam odrobinę tej dziecięcej fantazji i wiary w marzenia - one się po prostu spełniają.
Z natury byłam osobą bojaźliwą, strachliwą, lękliwą i skrytą, nie potrafiłam nikomu zaufać.
Po raz kolejny pojechałam do Zakopanego, pokochałam to miejsce, jednak będąc w Zakopanem już po raz trzeci nie byłam do końca spełniona, byłam na Morskim Oku, Gubałówce... ale słysząc od innych słowa: "Byłaś w Zakopanem i nie poszłaś na Giewont?" - były dla mnie jak strzała trafiona w serce :(.
Tyle razy patrzyłam na Giewont z dołu, od początku mnie zachwycał, mrużąc oczy wypatrywałam krzyża, jednak obawiałam się lęku wysokości i tego że nie dam rady, gdyż był we mnie strach, zwłaszcza przed samym szczytem, gdzie trzeba było wdrapywać się pod górę przytrzymujac sie łańcuchów.
Myślę, że wielu z nas wie co to strach i jak ciężko go pokonać.
Lecz pewnego ranka wstałam i usłyszałam od Ukochanego... "idziemy na Giewont...zaufaj mi, będzie dobrze"...tymi prostymi słowami zmobilizował mnie, zrobiłam pierwszy krok... zaufałam.
Idąc na Giewont czułam lęk, obawy, że spadnę, ale pojawiły się również pozytywne myśli i emocje, te do których dążyłam i które były moim celem.
Udalo się... dotknęłam krzyża, spojrzałam w dół... pięknie... czułam się spełniona, cały strach nagle zamienił się w wielką radość i szczęście :).
Nie zrealizowałabym tego wyzwania bez pomocy mojego narzeczonego, który przez cały czas dodawał mi odwagi, otuchy i sił, nie ujmując przy tym miłych i ciepłych słów, które mobilizowały mnie do dalszej drogi... myślę, że każdy z nas w życiu potrzebuje u boku mieć osobę, która naprawdę w trudnych sytuacjach pomoże.
Ta wędrówka na Giewont bardzo wpłynęła na moje życie, pokonałam swoją słabość, nie są mi straszne wysokości , jestem odważniejsza i najwazniejsze ; ta wędrówka pokazała mi, aby nie poddawać się i dążyć do określonych celów jakie stawia przed nami życie.
Uważam, że przyszłość należy do tych, którzy wierzą w piękno swoich marzeń.
monara8
napisał/a: monara8 2010-09-18 17:35
Marzenia - przecież wszyscy je mamy,przecież wszyscy w nie wierzymy ,wiemy że mają sens -czasami tylko trzeba czasu , żeby ten sens zrozumieć....
Pięć lat temu zobaczyłam ten kocyk na wystawie , w sklepie z artykułami dla dzieci,nie mogłam się oprzeć.Kupiłam go-śliczny,różowy ,mięciutki z kolorowym słonikiem na huśtawce- dla dziecka , o którym wtedy wcale nie myślałam, ot..odruch serca, impuls -przecież kiedyś będziemy mieć dzieci .! .Wróciłam do domu,schowałam go do szafy ,wtedy nie myślałam , że przyjdzie mi go schować tak głęboko i daleko jak ukryłam swoje marzenia o macierzyństwie.
Ślub wzięliśmy 6 lat temu,mąż o dziecku mówił zawsze od kiedy pamiętam ,zresztą dzieci lgnęły do niego - ja do myśli o macierzyństwie musiałam dojrzeć i dorosnąć. Skończyłam studia, poszłam do pracy, szybko awansowałam,kupiliśmy mieszkanie, urządziliśmy je, nawet jeden z pokoi pomalowaliśmy na wesoły żółty kolor- przecież niedługo będzie pokojem dziecinnym -pomyślałam.Nasz miesiąc miodowy był trochę spóźniony,ale jechałam na niego z radosną nadzieją, że być może już nie będę wracać do pracy, no bo przecież właśnie zaczynamy staranie o nasze wymarzone dziecko żeby w końcu być pełną rodziną, o jakiej zawsze marzyliśmy… Minął jeden miesiąc, potem drugi,mijały kolejne miesiące… Radosne oczekiwanie powoli zaczął wypierać lęk. Taki delikatny, malutki, ale pojawiający się coraz częściej. Mąż mnie pocieszał, przytulał, mówił, że to przez stres, że za dużo pracuję. Zaczęłam stosować testy owulacyjne, mierzyć temperaturę, wyliczać skrupulatnie, który dzień, godzina będzie najlepsza na poczęcie naszego maluszka… Zaczęły się dni sexu z zegarkiem w ręku. Straszne i co gorsze – bez efektów.
Okazało się , że moja najlepsza koleżanka jest w ciąży ..a przecież umawiałyśmy się , że razem będziemy miały dzieci , że razem będziemy chodzić na spacery z wózkami...Wigilia , dzień szczególny ,wyjątkowy zrobiłam test ciążowy , sama nie wiem dlaczego -pewnie myślałam ,że w taki dzień zdarzają się cuda to i mnie się zdarzy. Nie zdarzył się jednak...płakałam całą noc ,a potem każdy miesiąc kończył się tak samo.Raz nawet myślałam że jestem w ciąży , okres spóżniał się 2 tygodnie,byłam wtedy strasznie szczęśliwa, z radości pływałam w chmurach ,by potem z wielkim hukiem spaść na ziemię.Nie wiem dlaczego , ale przez cały ten czas byłam wprost przekonana że wina leży po mojej stronie -podjęłam decyzję , idę do lekarza.I zaczął się czas najgorszy, miesiące chodzenia do ginekologa i monitorowania cyklu, masa badań i wyników , wszystko po to ,by stwierdzić że jestem zupełnie zdrowa.
Skierowano nas do kliniki niepłodności, tam stwierdzono , że dalsze leczenie nie ma sensu bez badań męża.Wiosną zrobiono mężowi wyniki i wtedy to właśnie załamał się cały nasz świat. Wynik od 0-1.5 mln, przy minimalnej normie 20 milionów. Do tej pory pamiętam słowa lekarza. Stoją mi w uszach i dźwięczą. Nie macie żadnych szans na dziecko, w każdym razie nie poczęte naturalnie. Nie możemy nawet podchodzić do inseminacji. Naszą jedyną szansą jest in vitro. I nawet nie wiadomo, czy mój mąż będzie mógł być ojcem dziecka, czy trzeba myśleć o nasieniu dawcy – pokażą to dopiero badania kariotypu...Szok , płakałam , oboje płakaliśmy i zaczęły się dni smutku, cichej rozpaczy, co zabiera całą radość i niszczy wszystko. ..
Niepłodność to straszna choroba, atakuje organizm jak każda inna , może nawet gorzej bo prócz ciała niszczy także umysł i związek..A ja ?..ja mam poczucie niesprawiedliwości i masę pytań..dlaczego ? ..dlaczego my ?dlaczego mój mąż , człowiek tak dobry kochany , najlepszy jakiego znam.
Dlaczego wkoło widzę moje koleżanki ich brzuszki , zachodzą w kolejne ciąże , są wesołe i szczęśliwe.Duszę się bo łzy stoją mi w gardle,milczę , coraz więcej pracuję,żeby nie myśleć o tym , że choć wszystko mam ,lecz wracam codziennie do pustego domu.Tak bardzo brakuje mi tego kogoś , kto rozjaśnił by moje życie,tych rączek które chwytają wszystko co można i czego nie można ,tych nóżek które docierają wszędzie i biegają zamiast chodzić, tego śmiechu i główki usianej loczkami.
Nie wyobrażam sobie życia bez dziecka. Oddałabym wszystko, co mam, żeby usłyszeć kiedyś to jedno słowo " mamo "
Wiem ,że tak będzie, wiem to i modlę się o to codziennie -a póki co śliczny, różowy kocyk z wesołym słonikiem schowałam głęboko, głęboko do szafy-będzie tam czekał , tak jak my czekamy na in vitro , na nasze dziecko .Wierzymy i mamy nadzieję , że ono będzie , ta nadzieja właśnie pozwala nam rano się budzić.




napisał/a: Alciaaa 2010-09-19 15:31
Było sobotnie popołudnie, wybrałam się do sklepu po wino na wieczór, kolejny samotny sobotni wieczór..Zatrzymałam się właśnie przy dziale z owocami ..truskawki..mmmmm.. pomyślałam, nic dziwnego przecież je uwielbiałam. Nagle usłyszałam za sobą znajomy głos mówiący...Te owoce wyglądają wspaniale!Odwróciłam się i zobaczyłam, że to Mirek! Stał prze demną i uśmiechał się. Przez głowę przemknęła mi myśl:..ochhhh moja wielka niespełniona miłość..:( Mirek spojrzał na mnie i powiedział ..uwielbiam
truskawki.. Ja też!- odpowiedziałam..Ciekawy jestem co jeszcze mamy wspólnego?..zażartował, a ja uśmiechnęłam się słodko. Zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się że nie tylko lubimy te same owoce ale faktycznie mamy ze sobą mnóstwo wspólnego. Okazało się ze obydwoje uwielbiamy patrzeć na morskie fale, zachody słońca..
Po miłej rozmowie, Mirek zapytał, czy poszłabym z Nim na kolacje. Byłam w szoku, miałam ochotę krzyczeć ze szczęścia, ale starałam się zachować spokój. Jasne..powiedziałam i podałam mu swój adres , a On powiedział ze wpadnie po mnie o 19. Pożegnaliśmy się i szybko popędziłam do domu by wymyślić jakiś olśniewający strój na Naszą randkę:)) Długo nie mogłam się zdecydować , aż w końcu postanowiłam włożyć ,,małą czarną" i swoje piękne nowe szpilki w których wyglądałam niewiarygodnie
seksownie..Mirek przyjechał punktualnie. Gdy Go zobaczyłam nie mogłam uwierzyć że to On. Wyglądał świetnie! Miał na sobie niebieską koszule i czarne spodnie na kant. W ręku trzymał bukiet przepięknych róż. Podszedł do mnie i delikatnie pocałował mnie w usta, potem powiedział że wyglądam ślicznie. Zapytałam Go dokąd jedziemy na kolacje, ale On z tajemniczym uśmiechem powiedział, że to niespodzianka..
Mirek zawiózł mnie do do luxusowego hotelu, położonego godzinę drogi od mojego miasta wśród lasów i morza.
Weszliśmy do hotelu, gdzie przywitała Nas bardzo uprzejmnie pani recepcjonistka i dała klucz do luxusowego apartamentu..w pokoju czekał na Nas szampan i..truskawki. Z apartamentu roztaczał się piękny widok na..!morskie fale, zachód słońca i pachnący las sosnowy!Wzruszyłam się..Mirek zaproponował żebyśmy najpierw zjedli kolacje. Okazało się że w naszym pokoju, jest przygotowany miły kącik, stolik na dwie osoby w tle leciała romantyczna muzyka a wkoło paliły się aromatyczne świece..Usiedliśmy
przy stoliku a Mirek otworzył szampana. Na kolacje przygotowano Nam kurczaka w ananasach i ,, sałatkę dla zakochanych".. Byłam ogromnie szczęśliwa i z wielkim zainteresowaniem słuchałam jak Mirek opowiada o swoich zainteresowaniach , o tym co ostatnio robił. Było naprawdę cudownie i bardzo romantycznie. Kolacja pyszna, muzyka i świece bardzo nastrojowe, apartament i widok z niego tak piękny ze aż dech zapierało w piersiach. Resztę wieczoru spędziliśmy w jaccuzi( które mieliśmy na tarasie
swojego pokoju!) z szampanem i truskawkami oraz księżycem i gwiazdami na niebie..Ale co piękne szybko się kończy, czas wracać do domu.Mirek odwiózł mnie do domu i odprowadził pod drzwi. Spojrzał na mnie tajemniczo i wyznał, że spędził ze mną bardzo miło czas.. Zapytał czy chciałabym to powtórzyć, a ja nie kryjąc radości odpowiedziałam..oczywiście z wielką przyjemnością.. Wtedy Mirek przysunął się bliżej, delikatnie objął mnie i namiętnie pocałował..Nigdy nie zapomnę tego wieczoru..Miłość może Nas zaskoczyć każdego dnia! Warto marzyć bo marzenia się spełniają
napisał/a: ~surfingmause 2010-09-19 20:58
Nawet takim wiecznie zamartwiającym, wiecznie patrzącym na świat pesymistycznie ludziom takim jak ja - życie nie pisze tylko złych scenariuszy....Zawsze marzyłam o tym, by pracować w zawodzie - skończyłam studia prawnicze i co i jak zwykle - już się do tego przyzwyczaiłam nigdzie nie miałam szans bez "znajomości". W mojej małej miejscowości aby mieć pracę trzeba mieć tak zwane "plecy". Mam plecy jak każdy żyjący człowiek ale te naturalne :). Skończyłam studia i zaczęłam rozglądać się za jakąś pracę na miarę moich marzeń. Szybko jednak się zorientowałam, że bez aplikacji nie mam na to szans. A na to szkolenie już nie posiadałam środków finansowych. W desperacji człowiek bierze to co jest - by mieć na chleb - nie mówiąc już o innych przyjemnościach. I tak niezadowolona z siebie, mówiono o mnie dziewczyna bez ambicji - zaczęłam pracę w prywatnej firmie - gdzie człowieka traktują jak "paroba" bez prawa głosu. Starałam się, praca jednak niszczyła mnie psychicznie i tak naprawdę dawała niewielkie korzyści. Wytrzymałam 2 lata, po czym stwierdziłam, że ja muszę robić to co chce. I szukałam, wysyłałam CV i znów nie było szans na pracę w moim kierunku. Kolejny raz poszłam do pracy do prwatnej firmy - tu już było lepiej z zarobkami - niestety jeśli chodzi o traktowanie pracownika - było to samo co w poprzedniej pracy. Zaszłam w ciążę - poszłam na urlop macierzyński (szczęśliwa, zakochana w swoim cudownym synku). Od początku urlopu targały mnie pesymistyczne myśli: że znów muszę wrócić do tej beznadziejnej nie dającej satysfakcji pracy, że znów będę wychodzić rano do niej z nie chęcią, że znów będę wracać wkurzona i bez humoru. Co dzień przez te 22 tyg. o tym myślałam - nie mogłam wręcz przestać - popadałam w depresję, ryczałam. W trakcie urlopu zrobiłam sobie kurs prawa jazdy. Postanowiłam, że nie wrócę do pracy na tym stanowisku. Może nie w zawodzie tak jak marzyłam jako prawniczka - ale obecnie robię coś co mnie satysfakcjonuje - jestem przedstawicielem handlowym w Kancelarii - sama zajmuję się trudnymi sprawami, dbam o dobry wizerunek firmy - ale pracuję sama - ustalam sobie godziny pracy i tematy którymi się zajmuję.Jestem szczęśliwa i wiem, żeby osiągnąć to czego się naprawdę chce, trzeba czasem poczekać....nabrać doświadczenia - tego życiowego, spojrzeć radośniej na świat a życie nie będzie takie trudne.... Obecnie jestem szczęśliwą mamą swojego synka, pracuję z uśmiechem na twarzy mimo iż nie osiągnęłam zamierzonego celu..... Obecnie robię aplikację - wierzę w siebie i w swoje możliwości i wiem że mi się uda.........
elciiaa
napisał/a: elciiaa 2010-09-19 22:37
Efekt motyla
Zawsze tylko podziwiałam ich urok. Na innych dziewczynach. Jeszcze niedawno sukienki były dla mnie nieosiągalnym strojem, Czułam się jak poczwarka. nie podobałam się nawet sobie i nie wyglądałam w nich dobrze. Jedynym miejscem gdzie odważyłam się włożyć letnia wzorzysta sukienkę był Egipt, odwagi dodało mi to, że nikt mnie tam nie znał. Zawsze będzie mi się kojarzyła z moją pierwszą (i jedyną jak dotąd) daleką wyprawą i cudownymi, choć krótkimi egzotycznymi wakacjami. Żyłam tam jak we śnie i byłam w niej przez chwilę barwnym motylem, Sen szybko minął. Obecnie ta sukienka już dawno leży w koszu, bo postanowiłam, że spełnię swoje marzenie by tu, wśród znajomych wystąpić w pięknej, lekkiej eleganckiej sukience i co więcej, by był to zachwycający widok. Moją decyzję przyśpieszyło to że zbliżała się impreza z okazji zakończenia studiów. Trzeba było jakoś wyglądać w sukience ;).Ciężko pracowałam nad sobą prawie osiem miesięcy. Udało mi się! Dopięłam swojego celu! Z poprzedniego rozmiaru 48 zbiłam aż 8 numerów i na imprezie mogłam wystąpić w jasnej sukience w numerze 40. Obecnie sukienka ta jest już na mnie za duża  nie potrafię się jej pozbyć wciąż wisi u mnie w szafie i czeka na zwężenie. Udało mi się spełniłam swoje marzenie, poprzez wytrwałość, cierpliwość, walkę z własnymi słabościami. Nie było to łatwe ale warte tych wyrzeczeń. Marzenia naprawdę się spełniają trzeba im tylko pomóc czasami wymaga to lekkiej a czasami cięższej pracy ale efekty mówią same za siebie trzeba spełniać swoje marzenia.
Cikitusia
napisał/a: Cikitusia 2010-09-19 22:53
Marzenia???? Mam ich mnóstwo... wakacje w Hiszpanii, własny domek, praca, przyjaciel... Ale zawsze marzyłam o wydaniu książki, a dokładniej tomiku poetyckiego. Nie wszystkim moje wiersze się podobają, nie każdy uważa że to co robię nadaję się do publikacji, ale dla mnie to nie jest ważne, ważne jest to że sprawia mi to przyjemność i pozwala cieszyć się życiem. Swoje wiersze wysyłałam na różne konkursy poetyckie z mniejszym lub większym skutkiem. Promowałam Linie Poetyckie, wiersz "1000 mil" znalazł się w Almanachu Kraków, otrzymałam kilka dyplomów. Jednak niestety zasady konkursów wydają mi się dyskryminować osoby dla których pieniądze mają znaczenie i to duże. Oto przykład:
Aby wziąć udział w konkursie poetyckim w którym nagrody są różne (książki, pieniądze, dyplomy czy inne) należy wysłać zazwyczaj zestaw 3-5 wierszy w kilku kopiach najczęściej 4 wydruku komputerowego. Jeżeli ktoś nie ma drukarki i musi drukować na mieście koszt samego wydruku to ok 16 stron *0.50gr strona = 8zł dodatkowo to koszt koperty i wysłania. Razem ok 10zł. Może to nie dużo, ale jeżeli bierzemy udział w kilku konkursach miesięcznie np5. To koszt ok 50zł co dla osoby, która nie pracuje jest dużą kwotą. Pisałam wiele listów, emaili i innych wiadomości do różnych wydawnictw niestety w naszym kraju ktoś kto nie ma przynajmniej 5 tys.zł nie ma co liczyć na wydanie książki tym bardziej gdy jest się nieznanym. Jeżeli jakieś wydawnictwo odpisywało to jego odpowiedź zawsze była taka sama. "Nie dziękujemy, nie stać nas na promocję poezji osoby nieznanej, jednak za drobną opłatą czyli pokryciem kosztów druku itp możemy to zrobić." Fajnie, tylko skąd wziąć na to kase??? Aż tu pewnego razu trafiłam na wydawnictwo internetowe GONETA, napisałam do nich i.... udało się. Mam już pierwszy wydany tomik poetycki. http://www.goneta.net/sklep/product_info.php?cPath=21&products_id=91 tutaj można nabyć moją książkę, co prawda na razie tylko w wersji elektronicznej, ale nie zamierzam się poddawać i mam nadzieję że za jakiś czas będę mogła na okładce mojej książki złożyć pierwszy autograf.