Konkurs "Moja piękna historia"

napisał/a: 19790411 2010-09-28 18:40
Od urodzenia mieszkałam w bloku. Nie lubiłam tego bardzo. Za cienkimi ścianami, z lewej strony, z prawej, pod i nad mieszkaniem - wszędzie mieliśmy sąsiadów. Słyszeliśmy nie tylko każdą ich kłótnię, ale każdy płacz dziecka, kichnięcie, rozbijanie kotletów schabowych na niedzielny obiad. Nie obce mi było zalanie przez sąsiadkę z góry, brudne klatki schodowe czy wiecznie otwarte drzwi wejściowe do klatki i okna - nawet zimą. Dlatego zawsze marzyłam, że gdy dorosnę, wybuduję dom i zamieszkam na wsi. Chciałam mieć kawałek swojego podwórka, troszkę zieleni i sąsiadów oddalonych przynajmniej 8 m od mojego domu :)
Gdy dorosłam, wykonanie tego postanowienia nie okazało się proste. Jak można przypuszczać, największy problem stanowiły pieniądze. I tak mieszkałam nadal w mieszkaniu rodziców, wyszłam za mąż, urodziłam córeczkę i okazało się, że jak wcześniej mi przeszkadzał płacz dzieci sąsiadów, tak teraz sąsiadom przeszkadza płacz mojego dziecka. Poza tym córci przybywało nowych zabawek i powoli przestaliśmy się mieścić w starym mieszkaniu. Każde z nas narzekało, ale nic z tym nie robiliśmy. Aż pewnego razu postanowiłam KONIEC. Porozmawiałam z mężem, wręcz mu zagroziłam, że źle będzie z naszym związkiem, jeśli nic nie zrobimy. Ciągle tylko potykamy się o meble, córka, która zaczęła chodzić, właściwie nie ma kawałka podłogi, aby ćwiczyć tę nową umiejętność. Wtedy właśnie, podczas tej rozmowy uświadomiliśmy sobie, że nie jest źle - oboje pracujemy - więc możemy liczyć na kredyt. Jeśli go dostaniemy - nic nie stoi na przeszkodzie, aby rozpocząć budowę naszego wymarzonego domu....
Tak tez zrobiliśmy. Kredyt dostaliśmy - staram się nie myśleć przez ile lat musimy go spłacać, ale powoli zbliżamy się do końca budowy, do realizacji naszego marzenia. Nie jest lekko. Pomijając nowe wydatki, czytaj "rata kredytu", nie widzimy się z mężem całymi dniami. On po pracy jedzie na budowę i pracuje do późna - jak wraca - ja i córeczka śpimy. Rano zabieram córeczkę do przedszkola, mąż śpi. I tak codziennie. Niedziele są za to dla nas :) Wszystko robimy wspólnie, a najczęściej zaglądamy właśnie na budowę, mąż z dumą pokazuje co udało mu się zrobić przez ostatni tydzień, a ja wyobrażam sobie, jaki będzie efekt końcowy. Mam przemyślane wszystko - od koloru mebli, ścian itp. aż do dekoracji :) Cieszę się, że moje dziecko będzie dorastało wśród zieleni, że będzie miało dużo miejsca do zabawy, a przede wszystkim z tego, że ani my, ani nikt nam nie będzie przeszkadzał.
napisał/a: martarele 2010-09-28 20:06
Jestem kobietą twardszą niż mężczyzna. Skąd wiem, że twardszą? Bo mój mąż poddał się w walce z tym, co zgotował nam los. Zaczęło się pięknie. Zakochani urządzaliśmy nasze wspólne mieszkanko. Od razu kupiliśmy duże, aby każde z przyszłych dzieci miało swój pokoik. Malowanie, meblowanie, dodatki. Wyszło cudownie. Brakowało tylko radosnego śmiechu bobaska. Minął miesiąc, drugi, kolejny i kolejny i nic. Nie martwiliśmy się tym zbytnio, przecież lekarze mówią, że rok czasu to norma. Odwiedzaliśmy znajomych, którym rodziły się dzieci i coraz bardziej byliśmy zfrustrowani pytaniami "a Wy kiedy?". Nie chciałam być niemiła, ale nie chciałam też tłumaczyć każdemu, że staramy się już dość długo. Mąż mówił "wyluzuj", a ja czułam, że coś jest nie tak, więc nakłoniłam go na badania. Obydwoje byliśmy zdrowi, ale wciąż na teście nie pokazywała się upragniona druga kreska. Przeszukałam Internet, aby czegoś się dowiedzieć, wirtualnie poznałam osoby borykające się z podobnym problemem, bo uznałam za problem fakt, że staraliśmy się o dziecko ponad rok. Zgłosiliśmy się do Kliniki Leczenia Niepłodności, w której "wykorzystaliśmy" wszystkie refndowane inseminacje. Żyłam od usg do usg, od owulacji do owulacji. Nic nie działało. Mąż uznał, że odpuszczamy, że może się zablokowaliśmy, że on nie ma już sił, że ma dość. Najwyżej nie będziemy mieć dzieci, będziemy podróżować, zwiedzać, szaleć. Starał się znaleźć zalety takiej sytuacji. Po prostu odpuścił, poddał się. Ale nie ja. Ja znalazłam w Internecie chyba jedynego lekarza zajmującego się niepłodnością, o którym nie było ani jednej negatywnej wypowiedzi. Zadzwoniłam i o dziwo znalazł wolny termin już następnego dnia. 300 km podróży, ale czułam, że to szansa. Na miejscu okazało się, że przed gabinetem czekają wręcz tłumy pacjentek. Nasza kolej, szybka decyzja, zaczynamy praktycznie natychmiast, bo od najbliższego cyklu. Płakałam, gdy miałam wbić sobie w brzuch igłę z lekiem hormonalnym na wzmocnienie płodności, ale po pierwszym, kolejne były już łatwiejsze. Potem tydzień w hotelu, aby kontrolować sytuację w moim organiźmie, zabieg i wydawać by się mogło wieczne oczekiwanie. Dwa tygodnie, tylko mieliśmy wytrwać, a potem miałam zrobić badanie krwi. Wynik... Jest! Byłam w ciąży! A potem kolejna przykra wiadomość, bo z dwóch zarodków utrzymał się tylko jeden, a więc straciłam jednego dzidziusia. Postanowiłam zrobić wszystko, aby utrzymać ciążę. Dmuchałam i chuchałam na siebie przez 9 miesięcy, a potem doczekaliśmy się cudownego, najpiękniejszego chłopczyka. Teraz jesteśmy szczęśliwą rodziną, nasz dom wreszcie tętni życiem. Marzę o kolejnym dziecku i zbieram w sobie siły na kolejną walkę, bo nie wierzę, by tym razem udało się "normalnie". Do dziś nie wiem też, co jest przyczyną niemożliwości zajścia w ciążę tradycyjną metodą, ale wiem, że gdy kobieta czegoś chce, to trzeba dać z siebie wszystko, aby osiągnąć cel. Można pokonać każdy problem, tylko trzeba wierzyć, że się uda i po każdej porażce podnosić się i znów walczyć, walczyć, walczyć...
napisał/a: ColorWomen 2010-09-29 09:55
Nigdy nie przypuszczałam ,że może przytrafić się coś złego mej osobie.Myślałam ,że złe rzeczy dotykają złych ludzi -bardzo się myliłam.
Aby zrozumieć mą historię , proszę ją przeczytać.
Mając 20-cia lat zaczęłam pracę w barze jako pomoc kuchenna/barmanka.Praca była świetna , nowe znajomości ale co najważniejsze wysoka płaca.Z początku było trudno,co wieczór żaliłam się mamie na ból nogi ,od tego ciągłego stania.Jednak wystarczyło wziąć przeciwbólową tabletkę i po krzyku.
Miesiąc za miesiącem mijał ,a praca stała się mym drugim domem,spędzałam tam czternaście godzin dziennie.
Mając dzień wolny udałam się do lekarza z nadal trwającym bólem nogi.Zrobiono prześwietlenie ,po dwóch dniach miałam zgłosić się po wyniki.
Pamiętam jak dziś szłam wąską uliczką czytając: (...)kostniak kostnawy.
Co to jest??Zasiadłam przed monitorem komputera ,wpisują podaną nazwę i co widzę?Kostniak kostnawy-guz kości występujący głównie u dziewczyn w wieku 21-25 lat.
Łez nie było końca,nawet teraz gdy to pisze łza spływa po policzku.Wszystkie wielkie problemy stały się niczym a ja zadawałam sobie pytanie:dlaczego ja??
W ten sam dzień zadzwoniłam do lekarza aby umówić się na wizytę ,lecz ta dopiero miała się odbyć w czerwcu.Wróciłam więc do swego codziennego życia praca ,dom.Czasem jednak udało mi się spotkać z mym partnerem którego poznałam chodząc jeszcze do szkoły.
Czas tak szybko bieg ,że nie zauważyłam lata za oknem.
02 czerwca udałam się wraz z rodziną do Instytutu Onkologii w Warszawie.
Widok chorych ludzi sprawiał coraz to większy smutek oraz niepewność co dalej.Wychodząc z gabinetu trzymałam w ręku termin operacji 02.08.2007 r.
Miałam dwa miesiące aby dojrzeć do zabiegu,zresztą nie tylko ja cała moja rodzina bardzo mnie wspierała.
Do dnia operacji schudłam 6 kg,myślałam że to przez nerwy lecz nie martwiłam się tym gdyż teraz ma figura była idealna.
W wyznaczonym terminie udałam się do kliniki ortopedycznej w Gdańsku, spędziłam tam kolejne 6 dni nim doszło do operacji.
Dzień po zabiegu mogłam odetchnąć z wielką ulgą ,guz został całkowicie wycięty,lecz teraz pozostało czekać na wyniki czy guz nie był złośliwy.
Po kolejnych paru dniach wypisano mnie do domu,dochodziłam do siebie bardzo szybko.Rodzinę jak i mnie zaniepokoiły częste omdlenia,tłumaczyłam sobie że to na skutek przebytej operacji.Miesiąc później dolegliwości nie minęły ,wiec udałam się do swego lekarza,który oczywiście zlecił masę badań.
Wyniki były dobre prócz wyniku krwi który był podwyższony,lekarka zadała pytanie:Czy jest Pani w ciąży?
Odpowiedź była jasna ,że nie.
To jednak nie wystarczyło na drugi dzień miałam udać się do ginekologa.To co tam usłyszałam zmieniło mój cały świat.Lekarz dokładnie robiąc usg po kilku minutach powiedział:jest Pani w 12 tygodniu ciąży!!
O boże! odparłam ,przecież miesiąc temu przeszłam poważna operację RTG, znieczulenia ,środki przeciwbólowe.Panie doktorze czy dziecko będzie zdrowe??
Pytań nie było końca,a me życie na chwilę zamarło.
Zadzwoniłam do partnera by powiedzieć mu o ciąży , ten nie ucieszył się.To była nasza ostatnia rozmowa ,do dziś go nie widziałam,widocznie nie dorósł do roli ojca a może na to nie zasłużył.
Kolejne miesiące spędziłam na badaniach płodu ,lecz oprócz tego pojawiła się inna dolegliwość ,ból nogi powrócił.To wszystko wydawało się takie nie realne ,takie nie prawdziwe.Czy wszystkie zło skupiło się na mnie??!!
Po wielu kolejnych badaniach okazało się ,że ból nogi spowodowany jest krwiakiem po operacyjnym który miał sam się wchłonąć.
Termin porodu zbliżał się wielkim krokiem a ja nie byłam pewna czy dziecko będzie zdrowe,i czy będzie to dziewczynka czy też może chłopczyk.
12 marca 2008 roku dostałam pierwszych bóli ,po których udałam się do szpitala,a tam każda godzina wydawała się być mijającym rokiem.
O godzinie 17.28 przyszła na świat ważąca 4 kg i 56 cm długości dziewczynka, o imieniu Amelia.Dostała 10 punktów w skali Apgar i była silną zdrową maleńką istotą.Płakałam bardzo długo ,tym razem ze szczęścia jakim zostałam obdarzona,tyle dni smutku ,niepewności a wystarczyła chwila aby wszystko poszło w nie pamieć.
Od tamtej chwili minęło 2,5 roku , Amelka jest żywym pogodnym dzieckiem a ja dowiedziałam się ,że gdy ma się rodzinę można wszystko!
To nic ,że jestem sama ,że córeczka nie ma ojca.Jeżeli ma się wiarę i siły można iść przez życie i spełniać swoje marzenia.
Moim marzeniem było aby córeczka urodziła się zdrowa , spełniło się i tego samego życzę Wam.

Na samym końcu pragnęłabym podziękować osobie która wspierała mnie najbardziej ,która sprawiła że tu jestem i chcę dalej żyć.Kochana Mamo jesteś wielka!!
aniula2000
napisał/a: aniula2000 2010-09-29 13:31
MOJA HISTORIA PT. „OGRODY … ”

Od czasów najdawniejszych marzenia odgrywają w życiu ludzi ważną rolę. Jak każdy z nas mam także je i ja...
Długo się zastanawiałam od czego zacząć opowiadać moją historię. Postaram się, żeby każdemu czytało się ją miło i lekko. Mam nadzieję, że po przeczytaniu tej historii, każdy z Was chociaż na moment „zatrzyma się” i spróbuje zagłębić się w tematyce, którą poruszę.

Wszystko zaczęło się gdy miałam... może 10 lat. Lubiłam obcować z otaczającym mnie światem. Jako mała dziewczynka spędzałam całe popołudnia z tatą w ogródku. Uczył mnie jak podcina się kwiaty, jak je prawidłowo zasadzić, jakie stworzyć im warunki do przetrwania mroźnej zimy. Często bujałam w obłokach spędzając czas w ogrodzie i tak któregoś razu pomyślałam sobie, że miło by było zobaczyć na własne oczy jakieś piękne ogrody, takie z prawdziwego zdarzenia, które ciągną się daleko wzdłuż i wszerz, którymi każdy się zachwyca... Opowiedziałam mamie o moim malutkim wówczas marzeniu. Mamusia uśmiechnęła się i powiedziała: „Córeczko wypożyczę Ci z biblioteki książkę o ogrodach”. Niestety na zakup ilustrowanego atlasu roślin nie było nas stać. Gdy przeglądałam zdjęcia ogrodów świata zafascynowały mnie ogrody w stylu angielskim. Wtedy sobie powiedziałam, że muszę taki widok zobaczyć na własne oczy!! A dokąd się udać na zwiedzanie i podziwianie ogrodów w stylu angielskim? Oczywiście, że do Anglii! Myślałam sobie.... tak bardzo rozpłynęłam się w marzeniach, że brnęłam w nich dalej.... A do jakiego miasta ( zastanawiałam się...) ? Hmmmm....skoro już będę w Anglii to warto byłoby zobaczyć stolicę. W mgnieniu oka podjęłam decyzję, że udam się do Londynu. Byłam szczęśliwa, że niebawem spełnię swoje marzenie a przy okazji zwiedzę Londyn. Cała rodzina próbowała mi przemówić do rozsądku, że nie ma takiej opcji! Powtarzali: „Nie mamy na tyle funduszy, żeby pozwolić sobie na pobyt w Wielkiej Brytanii, a w dodatku stolicy!” Marzenie o ogrodach angielskich rosło razem ze mną... z roku na rok pragnęłam jeszcze bardziej zobaczyć upragniony widok na żywo! Albumy, książki już nie wystarczały mi. Setki razy je przeglądałam, czytałam, że po czasie wiedziałam już co będzie na kolejnej stronie po przewróceniu kartki. Rodzina w pewnym momencie dostrzegła, że ja już nie mówię o ogrodach i o Londynie. Odetchnęli z ulgą, bo pomyśleli, że wreszcie mi przeszło i zajmę się tylko naszym małym ogródkiem. Od młodzieńczych lat każde pieniążki jakie dostałam, np. na urodziny albo kieszonkowe to odkładałam.
Gdy miałam 17 lat zaczęłam pracować na zmywaku w pobliskiej restauracji. Nie było mi łatwo... od poniedziałku do piątku chodzenie do szkoły, a w weekendy do pracy, w dodatku wakacji nie miałam bo również pracowałam, z tym, że wówczas już jako kelnerka. Moje marzenie kosztowało mnie wiele wyrzeczeń. Często uczyłam się po nocach, bo nie miałam możliwości przerobić jakiejś partii materiału w sobotę bądź niedzielę, ze względu na pracę. Rodzina mi powtarzała: „ Aniu, nie warto tak się poświęcać aby spełnić marzenie”. Ja byłam zawzięta! I nikt nie potrafił wybić mi mojego marzenia z głowy. Jadąc autobusem do szkoły, uczyłam się znaczenia kwiatów. Moją naukę zaczęłam alfabetycznie. Przez jeden tydzień uczyłam się nazw na literę „A”, w kolejnym tygodniu na literę „B” itd.... Gdy dostaję kwiaty od chłopaka, to nie musi nic mówić bo ja już dobrze wiem, co chce mi powiedzieć wręczając mi różę bądź też tulipana.
W czerwcu tego roku byłam w Londynie! Zobaczyłam na własne oczy widok , o którym marzyłam przez wiele lat. Tak się wzruszyłam, że aż mi łezki poleciały... Zrobiłam masę zdjęć, chociaż kilkoma chcę się z Wami podzielić. Spełniłam swoje marzenie, które przez wiele lat było nierealne!Dodatkowo zwiedziłam stolicę Wielkiej Brytanii, zobaczyłam wiele ciekawych miejsc, znanych mi dotychczas z książek i widokówek. Początki nie są łatwe, ale warto wierzyć, że się uda!.
Przyznam się Wam , że jestem właśnie na etapie przekształcania rodzinnego ogródka na styl angielski i mogę śmiało napisać, iż warto dążyć do spełnienia swoich marzeń! Nawet gdy ich cena jest wysoka. To one nadają naszemu życiu sens!

napisał/a: wonna_sasanka 2010-09-29 21:38
Ta historia nie dotyczy mnie ale mojej przyjaciółki Ani.
Poznałyśmy się w czasie moich studiów, gdy razem mieszkałyśmy w wynajmowanym pokoju. Byłyśmy w podobnym wieku lecz ja studiowałam dziennie a ona już pracowała.
Ania miała duszę artysty, ciągle coś malowała, szkicowała. Chodziła do szkoły plastycznej. Jej rodzice nie zgadzali się z jej decyzją, twierdząc, że po takiej szkole nie ma przyszłości. Chcieli, żeby skończyła zawodówkę (fryzjerstwo) i zaraz po szkole miała zawód a nie przeciągała nauki. Gdy tylko dostała stypendium przeniosła się do akademika, bo w domu nie miała życia - ciągłe awantury o "złą" szkołę. Oczywiście po przeprowadzce nie mogła już liczyć na żadną pomoc finansową ze strony rodziców. Po szkole średniej znalazła słabo płatną pracę jako telemarketerka. Ledwo starczało jej na życie i pokój wynajmowany ze mną na spółkę. Nie było mowy o oszczędnościach. A chciała uzbierać na wymarzone studia na Akademii Sztuk Pięknych. O pomocy rodziców mogła zapomnieć. Aby zrealizować plany musiała znaleźć lepiej płatną pracę. Postanowiła więc wyjechać do Warszawy.
Spakowała walizkę i pojechała z samego rana. Była sama, zdana na siebie, bez pacy i miejsca do spania. Kupiła lokalną gazetę i zaczęła szukać pokoju do wynajęcia. Późnym wieczorem znalazła na obrzeżach miasta ciasną klitkę, na którą jeszcze było ją stać. Pracę znalazła znów jako telemarketerka. Pracowała nawet po 14 godz. dziennie a nocami malowała obrazy, które później sprzedawała przez internet. Było jej na prawdę ciężko. Czasami miała chwile załamania ale myśl o studiach dodawała jej sił. W końcu złożyła papiery na wymarzone ASP. Przygotowywała się solidnie do egzaminu i ... nie zdała. Myślałam, że się załamie, zrezygnuje z marzenia ale nie ona. Postanowiła twardo, że za rok znów spróbuje. Przez ten czas nieco stanęła finansowo na nogi. Jej obrazy lepiej się sprzedawały.
Po roku została... przyjęta na studia!
Nie wyobrażacie sobie jak się cieszyła. Myślałam, że mi wyskoczy z telefonu gdy mi zdawała relację :)
Na drugim roku otrzymała propozycję pracy przy projektowaniu ubrań. Wreszcie mogła porzucić pracę telemarketerki i robić to co na prawdę lubiła. Jej ubrania sprzedają się bardzo dobrze w jednym z warszawskich butików, więc o pracę na razie nie musi się bać (we Wrocławiu ma powstać kolejny).
A wisienką na torcie w tej historii jest fakt, że na studiach poznała wspaniałego faceta. W końcu nie jest sama w tej Warszawie. A rodzice przekonali się, że ze sztuki też można żyć i być przy tym szczęśliwym.
napisał/a: domini87 2010-09-30 00:10
Gdy przeglądam zdjęcia z dzieciństwa, zawsze natrafiam na TO jedno. Zdjęcie, które wywarło wielki wpływ na moje życie.
Pierwsze cięcie. Oto stoję na tle choinki i zanoszę się płaczem, a ubrana jestem w dżinsowe ogrodniczki. Czy nie dostałam prezentu na gwiazdkę, którego pragnęłam? Czy może przed chwilą zaliczyłam bolesny upadek? Nie. Jestem zrozpaczona, bo zostałam podstępnie i siłą wciśnięta w rzecz, której moje dziecięce poczucie estetyki nie akceptowało. Mało tego – przez kilka następnych lat ukradkiem ocierałam łzę za każdym razem, gdy patrzyłam na tę fotografię. To był pierwszy i ostatni raz, gdy założyłam ogrodniczki. Jeszcze tego samego wieczoru, kierowana niepohamowanym, wówczas jeszcze nierozpoznanym instynktem, naprawiłam je najostrzejszymi nożyczkami, jakie wykradłam z szuflady mamy. Co prawda efekt mojej operacji rozdzielenia części spodniowej od szelkowej wylądował w koszu, za to rodzice już nigdy nie narzucali mi tego, w co powinnam się ubierać.
Falstart. Z czasem w przerabianiu i dopasowywaniu do siebie ubrań odnalazłam prawdziwą pasję. Bardzo lubiłam też teatr, jednak bardziej niż na grze aktorskiej, moja uwaga skupiała się na kreacjach i rekwizytach. Zastanawiałam się, jak ja bym ubrała aktorów i jakie stroje z epoki wykorzystała. Moja głowa była pełna pomysłów. Zrobiłam mnóstwo rysunków i projektów. Marzyłam, że z tym będzie się wiązać moja przyszłość, ale nie bardzo wiedziałam, jak się do tego zabrać. Liczyłam, że wszystko się jakoś samo ułoży, bez większego wysiłku z mojej strony. Czekało mnie bolesne rozczarowanie.
Tuż przed maturą moja najlepsza przyjaciółka doznała nagłego olśnienia.
– Już wiem! – krzyknęła. – Wymyśliłam idealny kierunek dla ciebie – zrobiła pełną napięcia przerwę. – Scenografia na ASP! Co ty na to?
Zachwyciłam się pomysłem i wkrótce zapisałam się na sprawdzian kwalifikacyjny. Byłam pewna siebie i swojego talentu, więc myśl o porażce nawet nie przemknęła mi przez głowę. Niestety, brak wcześniejszego przygotowania i profesjonalnych lekcji rysunku sprawił, że zabrakło mi paru punktów. Nie dostałam się. Nie mogłam w to uwierzyć. Nie złożyłam dokumentów w żadnej innej uczelni, a terminy rekrutacji na większości już minęły. To był cios, a wizja rocznej pauzy i szukania pracy załamały mnie kompletnie.
Rola przypadku. Pod koniec sierpnia przypadkiem trafiłam na stronę szkoły projektowania ubioru. W miarę czytania opisu kierunku, odkrywałam, że jest stworzony dla mnie i dziwiłam się, jak mogłam wcześniej na to nie wpaść. Za chwilę czekała mnie następna niespodzianka. Można rekrutować jeszcze we wrześniu! Mój zapał ocuciły nieco ceny czesnego. Co prawda miałam trochę odłożonych pieniędzy z wakacyjnej pracy, ale nie na tyle, aby opłacić czesne i mieszkanie w innym mieście. Jednak tym razem postanowiłam się tak łatwo nie poddawać. Najpierw poinformowałam rodziców o moich planach. Powiedzieli, że kosztami utrzymania mam się nie martwić, ale opłaty za naukę muszę pokryć sobie sama. Połowa ciężaru spadła mi z serca. Z drugą połową miałam się zmierzyć po przyjęciu na listę studentów. Tym razem rekrutacja zakończyła się sukcesem. Komisja była zachwycona moimi projektami. Dostałam się!
Niemiłe dobrego początki. Początki nie były łatwe. Wieczorna praca kelnerki i dużo zajęć na uczelni sprawiały, że wracałam do domu wyczerpana. Zmęczenie opuszczało mnie jak ręką odjął, gdy zaczynałam robić nowy projekt. Przyjaciółka podsunęła mi pewien pomysł. Nauczona doświadczeniem podeszłam do niego na początku dość sceptycznie, ale z czasem okazał się on strzałem w dziesiątkę Założyłam blog, na którym prezentowałam moje ubrania i stylizacje. Wiele słów uznania od czytelniczek dodało mi pewności siebie. Moje problemy finansowe skończyły się wkrótce po tym, gdy zaczęłam praktyki w pewnej znanej firmie odzieżowej. Spodobałam się tak bardzo, że zaoferowano mi pracę!
Epilog. Niedawno wróciłam z rocznego stypendium w Londynie. Planuję zacząć działać pod własnym nazwiskiem. Inspiracje znajduję wszędzie – w starych filmach, ludziach mijanych na ulicy, dzikiej przyrodzie i własnych snach. Mój pokaz dyplomowy dostarczył mi niezapomnianych przeżyć. Blask reflektorów, burza oklasków, wiwaty na moją cześć, i ja w centrum zainteresowania, świadoma, że jest to tylko i wyłącznie efekt mojej pracy. Tej chwili nie da się z niczym porównać. „To lepsze od teatru”, pomyślałam.
Czasem nasze plany podążają inną, niezaplanowaną przez nas ścieżką, a porażki które na niej spotykamy, tak naprawdę okazują sie pozorne. Jestem osobą, która dzięki pomocy rodziców i przyjaciół zaczęła spełniać marzenia. Przepis na ich realizację? Odrobina szczęścia, trochę talentu, mnóstwo ciężkiej pracy. To dopiero początek mojej drogi, ale kocham to co robię i jestem pewna, że osiągnę sukces.
Monroe1591
napisał/a: Monroe1591 2010-09-30 00:38
Moim ulubionym marzeniem,które zostało spełnione jest marzenie o zaprojektowaniu sobie oraz uszyciu swojej kolekcji ubrań !
Od dziecka uwielbiałam przebieranki ,a że jestem dość niska - tak więc o posadzie modelki mogłam "tylko pomarzyć" heh
Rysowałam przeróżne suknie balowe dla księżniczek,bluzki do pępka,które wtedy były jeszcze modne;p oraz ślubne kreacje,no bo przecież niebawem ktoś mi się oświadczy :D
To były mega zabawne,dopingujące mnie oraz zapierające dech doświadczenia ..
Pewnego razu,z okazji moich 18stych urodzin,mój najukochańszy tatuś,podarował mi w prezencie PRAWDZIWĄ WYPASIONĄ MASZYNĘ DO SZYCIA ...!!! ogromny blok rysunkowy i ołówek z napisem "najlepszy tata" !!
Nie mogłam uwierzyć,nawet nie w to,że prezentem okazała się maszyna do szycia,ale w to,że tata tak mocno we mnie wierzył i dodał mi energii do działań !
I stało się : guziki , materiały , kartki papieru ..wstążki, zamki, klamry, brokaty, zszywki - wszystko poszło w ruch ! I takim to sposobem udało mi się uszyć ciuchy ,które dla mnie sa czymś najcenniejszym.Są przede wszystkim spełnieniem z dzieciństwa.Jako 18letnia dziewczyna dzięki tacie mogłam poczuć się samodzielna i niezależna (modowo ;p) Tata chciał mi dać to co najpiękniejsze ,czyt.START w dążeniu do celu,a ja ?a ja mam dobiec do metyy :) :) :) :) :)
napisał/a: magdalena_em 2010-09-30 01:59
Życie bez marzeń jest życiem straconym. Jeśli nie mamy do czego dążyć to dopada nas marazm, zastój, poczucie beznadziejności, a potem już tylko wiecznie niezadowolenie i rozczarowanie. Szukanie celu naszego życia jest jednym z tych zajęć, którym możemy oddawać się dowoli, codziennie, a efekty tego szukania każdego dnia są inne- raz zadowalające, innym razem zniechęcające do dalszych działań. Na pewno jednak zawsze przybliżają nas do celu naszego życia. I tak też jest i było w moim przypadku.
Moja przygoda z przedszkolem skończyła się po 3 dniach, bo jak to pani przedszkolanka stwierdziła: "byłam baardzo niegrzeczna". Nie pamiętam tego, pamiętam tylko, że bardzo płakałam, kiedy Tata mnie tam zostawiał. Pamiętam też, że przed pójściem do zerówki Mama próbowała mnie nauczyć liczyć do 10, ale Jej się to nie udało. W zerówce szło mi ciężko, bazgrałam, prawie wszystkie dzieci miały dużo lepsze wyniki ode mnie. Wszystko jakoś przyszło samo. Przez całą podstawówkę przynosiłam co roku nagrody za wyniki w nauce, świadectwa z czerwonym paskiem Potrafiłam nauczyć się wszystkiego czego tyko chciałam, czytałam dwa razy dwie strony A4 słówek po angielsku i zapamiętywałam je wszystkie. Interesowałam się chemią i matematyką, rozwiązywałam dużo zadań, jeździłam na konkursy, byłam w swoim żywiole. Wtedy zrozumiałam, że muszę zostać chemikiem.
Jednak jak to w życiu przewrotnie bywa wybór liceum okazał się najgorszą decyzją jakiej mogłam dokonać. Nieodpowiednie towarzystwo, coraz większe problemy z koncentracją i pamięcią, ciągły smutek i zniechęcenie. Stałam się zupełnie inną osobą - z wesołej, zabawnej dziewczyny przeistoczyłam się w smutnego sztywniaka, który zawsze szedł zgarbiony gdzieś na końcu. Nie potrafiłam się odnaleźć. Czułam, że jestem na niewłaściwym miejscu. Teraz wiem, że czułam to, bo mimo mijającego czasu wcale nie posuwałam się na przód, wcale się nie rozwijałam, nie przybliżałam do realizacji moich marzeń. Wiadomo, że jeśli ma się przyjaciół, chłopaka to jest jakoś łatwiej, można się komuś wyżalić, można znaleźć wsparcie w drugiej osobie. Ja niestety nie miałam ani przyjaciół, ani chłopaka. Wszystko co mogło pójść nie tak, szło nie tak.
Chcąc przerwać ten niemiły czas wybrałam studia w mieście do którego nie wybierał się nikt z klasy, do której chodziłam. Złożyłam papiery na kilka kierunków, nawet na każdy mnie przyjęli, jednak nie miałam odwagi, żeby wybrać chemię. Za radą Mamy wybrałam coś przyszłościowego. Niestety niemiły czas trwał dalej, problemy z koncentracją były coraz większe, potrafiłam myśleć o trzech rzeczach równocześnie. Koleżanki zaczęły zawodzić, czułam, że są mną rozczarowane. Najlepszym określeniem jakie mi przychodzi do głowy na tamten okres mojego życia jest tytuł książki Kundery: "Życie jest gdzie indziej". I moje niewątpliwie było. Wymagało tylko odkrycia. Cierpliwie na mnie czekało i dzisiaj wiem, że było warto.
Zmiany przyszły wręcz same, chociaż były przeze mnie wręcz wymuszone. Pomogły mi w tym koleżanki, które stwierdziły, że po bliższym zapoznaniu się bardzo zyskuję. Karolina popchnęła mnie do udzielania korepetycji. Już po kilku godzinach dawały mi one tyle przyjemności i satysfakcji, że równie dobrze mogłam udzielać ich za darmo. Basia przekonała mnie do czytania książek. Dzięki temu na nowo odkryłam siebie, rozwinęłam wyobraźnię, zrozumiałam, że nie zawsze wszystko idzie dobrze i nie zawsze jest tak źle, że nie mogło by być gorzej. Agata pokazała mi, że najlepszą formą poznania świata są wycieczki. Dzisiaj nie wyobrażam sobie wakacji bez małego wypadu za miasto.
Największa zmiana pojawiła się, kiedy postanowiłam rzucić studia i zająć się moją wymarzoną chemią. Miałam dosyć ciągłego zmuszania się, wmawiania sobie, że skoro mi dobrze idzie w tym komputerowym świecie, to może jednak się zajmę tym. Miałam dość patrzenia jak czas mija, a ja wcale się nie rozwijam, tkwię w jednym miejscu. Wybrałam chemię prowadzoną w języku angielskim, żeby zbliżyć się do mojego drugiego marzenia - mieszkania w Wiedniu. Wiedeń to piękne miasto z niesamowitą atmosferą, które poznałam przez przypadek, bo ktoś wypisał się z wycieczki i pani organizatorka zadzwoniła do mnie. Wtedy poczułam, że to jest mój drugi dom, to jest to odpowiednie miejsce do zamieszkania.
Wracając do chemii... Już od początku wszystko wzbudzało mój zachwyt. Świat nabrał kolorów, smutek odszedł w niepamięć. Pamięć wróciła do normy, pojawiła się ambicja ze zdwojoną siłą, chęć dowiedzenia się wszystkiego na dany temat. Pojawiło się dużo znajomych, kilku przyjaciół.
Na którychś zajęciach pojawił się na zastępstwie za pana profesora młody doktorant, zaledwie kilka lat starszy ode mnie. Już na samym początku zwrócił moją uwagę jego uśmiech, błysk w oku i to chemiczne zacięcie. Na każde zajęcia dosłownie leciałam jak na skrzydłach i to nie tylko chęć zgłębienia wiedzy mnie na nich niosła. Czułam jednak, że to nauczyciel i nie ani jemu, ani mi nie wolno przechodzić na inny grunt. Dopiero pod koniec semestru zauważyłam, że tylko ja mam zaliczony ten przedmiot na 5, a reszta jakoś nie może się nauczyć, żeby go zaliczyć. W sumie to od zawsze myślałam odwrotnie i to co dla innych było trudne mi przychodziło niezmiernie łatwo i na odwrót. Żeby dostać wpis z tego przedmiotu trzeba było umówić sie e-mailem, bo pan doktorant był osobą niezmiernie zabieganą. I właśnie od tego e-maila wszystko się zaczęło. Z czasem zaczęły się pojawiać uśmiechy w tych mejlach. W którymś kolejnym numer telefonu, bo przecież mogę przypomnieć smsem o konieczności odpisania na mój e-mail. W pewnym momencie zaczęłam myśleć, że to nie tylko ja poczułam miętę.
Po wakacjach wyjechałam na pół roku na wymianę studencką za granicę. Wspominam ten czas jako jeden z najlepszych w moim życiu. Piękny kraj, mnóstwo ciekawych ludzi, najnowocześniejsze technologie. Z każdym dniem czułam, że bardzo brakuje mi pana doktoranta. Miałam wrażenie, że ściągnęłam go myślami, kiedy któregoś dnia dostałam od niego e-mail. Niby taki zwykły, że znalazł na swoim biurku zeszyt z moimi notatkami i mogę go u Niego odebrać. Byłam bardzo zdziwiona, bo wiedziałam, że moje wszystkie notatki składuję na regale i na pewno niczego w nich nie brakuje. Odpisałam tylko, że odbiorę zeszyt, ale dopiero za kilka miesięcy, bo obecnie jestem za granicą. Jedna z moich przyjaciółek przekazała mi, że panu doktorantowi znowu trafiło się zastępstwo za profesora, który ponownie zachorował i ku Jego zdziwieniu nie było mnie na roku. Czas jakoś zaczął lecieć coraz szybciej, mejle pojawiały się coraz częściej, nawet takie zwykłe polecające jakąś książkę do chemii kwantowej. Z każdym dniem ubywało im formalności, przybywało zabawności, stawały się niemal codziennym rytuałem. Mi natomiast każdego dnia przybywało pewności, że to jest ten właściwy mężczyzna, ten odpowiedni do spędzenia z nim reszty życia. Sama nie zauważyłam jak szybko minął czas, jak niewiadomo kiedy nadszedł czas na powrót. Zdawanie egzaminów poszło jakoś łatwo, więc postanowiłam zrobić rodzinie niespodziankę i zjawić się wcześniej niż ich poinformowałam. O dacie mojego przylotu wiedział tylko mój e-mailowy powiernik.
Że jednak bajki mają dobre zakończenie - moja bajka też się dobrze kończy. Na lotnisku czekał na mnie nie kto inny jak pan doktorant z pięknym bukietem kwiatów. Nie umiałam się oprzeć i rzuciłam mu się na szyję, myśląc, że w razie czego mogę się wywinąć tęsknotą za tutejszymi ludźmi. Ku mojemu zaskoczeniu dostałam odwzajemniony uścisk, ciepłe muśnięcie warg w policzek i słowa wyrażające niezmiernie doskwierający brak mnie. Jednak odwaga pomogła mi nakierować moje życie na prawidłowe tory i odnaleźć miłość życia. Ślepa wiara, że to ten mężczyzna, że trzeba zaryzykować, że potem już będzie za późno, że to jest ta chwila. Uczucia trudne do opisania słowami.
Jedno jest pewne - warto wierzyć w marzenia i nie wolno sie poddawać w ich realizacji. Czasem można przystanąć w drodze ku ich spełnieniu, ale nie należy wtedy zapominać, że po chwili odpoczynku trzeba iść dalej. Ja poszłam dalej i teraz wiem, że nie mam czego żałować.
Od trzech lat mieszkam z Krzysztofem, każdego dnia czuję, że żyję, czuję radość, miłość, szczęście. Skończyłam studia, Krzysztof obronił doktorat, oboje pracujemy w branży chemicznej. Rok temu urodził nam się syn - Jakub. Dwa miesiące temu dostałam propozycję pracy za granicą, tak jak to w bajkach bywa, propozycję pracy w Wiedniu. Jak się okazało mój Mąż tylko czekał na tę chwilę, żeby móc uroczyście mi oznajmić, że On właściwie znalazł i sprawdził kilka ofert pracy, ale na jedną zwrócił szczególną uwagę i to właśnie tą pracę chce podjąć, chociaż przedłużał jak się dało termin przyjęcia. Nie ma na co czekać, właśnie nadszedł czas na realizację kolejnego marzenia. W styczniu przeprowadzamy się do Wiednia. I powiem Wam, że to nie koniec naszych marzeń....

W załączniku dodaję moje zdjęcie w Donaupark. Moim marzeniem zaraziłam mojego Męża. W ramach realizacji marzeń małymi kroczkami jeździmy co jakiś czas do Wiednia, do naszego miejsca na świecie. Na zdjęciu widać tylko mnie, bo tak właściwie moja historia, historia realizacji moich marzeń. Jestem pewna, że można zrealizować wszystko o czym sobie można zamarzyć. Trzeba tylko jasno wyznaczyć cel i śmiało iść do przodu. Gdybym miała jeszcze raz wybierać czy rzucić się na mężczyznę na lotnisku czy nie, myślę, że nie zastanawiałabym się nawet przez chwilę.
napisał/a: ewano7 2010-09-30 07:29
Jestem z rocznika, o którym potocznie mówi się "powojenne pokolenie". Urodziłam się kilka lat po II. wojnie światowej. To były trudne czasy. Ludzie wówczas byli niedożywieni, szerzyły się choroby. Dzieci często umierały na zwykłą szkarlatynę bo lekarstwa nie działały na słabe dziecięce organizmy.

A ja urodziłam się zdrowym i radosnym dzieckiem; oczko w głowie rodziców, którzy długo czekali na swojego potomka. Byłam uwielbiana, hołubiona, traktowana jak księżniczka. I pomimo ciężkich czasów, niczego mi nie brakowało. Nic nie zwiastowało zbliżającego się nieszczęścia. Chowałam się zdrowo, nie licząc drobnych przeziębień, które były udziałem każdego dziecka. Gdy zachorowałam na grypę, moja mama - ufna w decyzje pediatry, zaaplikowała mi niezbędne lekarstwa i czekała na poprawę. Niestety, mijały tygodnie, a mnie zamiast coraz lepiej, było coraz gorzej. Wysoka gorączka, objawy przeziębienia, ogólne osłabienie - to wszystko powodowało, że rodzice zaczęli bardzo denerwować się moim stanem zdrowia. Lekarz bezradnie rozkładał ręce; w końcu wysłał mamę do szpitala, aby tam pomogli, bardzo już wtedy choremu dziecku. W szpitalu, jak grom z jasnego nieba padła diagnoza, która powaliła moich rodziców: choroba HEINEGO- MEDINA! Okazało się, że lekarz pediatra za późno zdiagnozował tą chorobę i nie dało się już nic zrobić. Z tygodnia na tydzień z radosnego dziecka stawałam się kukiełką, nie mogłam chodzić, byłam apatyczna, nic mnie nie cieszyło. Po jakimś czasie założono na nóżki tzw. "szyny", z którymi miałam się już na zawsze zaprzyjaźnić. Wtedy, jako małe dziecko nie wiedziałam co się wokół mnie dzieje, nie rozumiałam smutnych twarzy rodziców, ich częstych łez gdy na mnie patrzyli.


Zrozumiałam dopiero wtedy, gdy musiałam iść do szkoły; otoczenie dość brutalnie zaznaczyło moją "inność". Idąc do szkoły, musiałam zmierzyć się z nieprzyjazną dla mnie rzeczywistością. A muszę tu dodać, że w latach 50-tych nie było jeszcze szkół integracyjnych. Nie było też takiej tolerancji dla ułomności innych ludzi. Pomimo, że ta choroba nie była wyjątkiem wśród moich rówieśników, to jednak w szkole czułam się tą gorszą. Zarówno chłopcy jak i dziewczynki (oczywiście nie wszyscy) dokuczali mi, naśmiewali się jak tylko mogli. Czuli się lepsi i swoją wyższość okazywali na wszystkie możliwe sposoby. Przepłakałam wtedy wiele nocy zastanawiając się czy jestem dzieckiem gorszego Boga. Wiele razy marzyłam, że jestem normalną, zdrową dziewczynką grającą w "klasy" z koleżankami.

Mijały lata... Poznałam wspaniałego człowieka, w którym zakochałam się na zabój, z pełną wzajemnością. Jacek był również człowiekiem niepełnosprawnym, nie miał lewej nogi, którą stracił w wypadku (wpadł pod autobus). Byliśmy z sobą bardzo szczęśliwi. Po kilku latach wspólnego "chodzenia", bo tak się to wtedy nazywało, postanowiliśmy być razem. Mój chłopak oświadczył mi się, a ja byłam najszczęśliwszą kobietą na świecie. Nasz ślub był bardzo skromny. Moim rodzicom nie przelewało się więc nie myśleliśmy o żadnym wielkim weselu, a jedynie skromnym przyjęciu. Nareszcie słońce zaświeciło nad moim życiem. Pomyślałam wówczas: marzenia się spełniają. Pragnęłam mieć kochającego męża, gromadkę zdrowych dzieci, jak każda kobieta. To był najszczęśliwszy okres w moim życiu, a kiedy usłyszałam od ginekologa, że jestem w ciąży - świat nabrał jeszcze przyjaźniejszych dla mnie barw. Niestety, nigdy nie jest tak, jak byśmy tego chcieli. Kiedy byłam już w bardzo zaawansowanej ciąży, jak grom z jasnego nieba usłyszałam: mąż ma raka krtani. To fakt, Jacek palił dużo papierosów, nieraz toczyliśmy o to boje. Ówczesne media nie poświęcały tyle uwagi co dziś problemowi szkodliwości palenia, wręcz panowała moda na "dymka". Nikt nie wierzył, że w młodym wieku można śmiertelnie zachorować przez truciznę zwaną papierosami. Kiedy urodziła się nasza córeczka, mąż przebywał w sanatorium. Gdy wrócił, był niestety coraz słabszy, a po kilku miesiącach zmarł. I znów świat mi się zawalił. Nie było mi łatwo, ale wiedziałam, że muszę być silna, że potrzebuje mnie teraz moja córeczka, która była najpiękniejszym promyczkiem w moim trudnym i nieciekawym życiu.

Moja niepełnosprawność była dużym utrudnieniem w wychowaniu córeczki; pomimo że nie nosiłam już protez, to jednak mocno utykałam na jedną nogę, a chodzenie sprawiało mi ogromny ból. Moi rodzice nie byli już w stanie mi pomóc bo sami zmagali się ze starością i różnymi chorobami. Wiedziałam doskonale, że powinnam więcej zajmować się rehabilitacją mojej nogi bo miałam coraz większe trudności w poruszaniu się. Ale nie mogłam rozczulać się nad sobą bo stale widziałam przed sobą ufne oczka mojej córeczki, gdy wyciągała do mnie rączki i wołała: "mamunia chodź". Wiedziałam też, że dla niej muszę być silna, muszę pokonywać przeszkody życiowe za siebie, za męża, za wszystkich wokół. I dawałam radę, wbrew wszystkiemu i wszystkim! Każdy dzień był dla mnie nie lada wyzwaniem, przynosił nowe kłopoty, ale też i radości. Córeczka rosła, dobrze się uczyła, przynosiła świadectwa z czerwonym paskiem; często obejmowała mnie mówiąc: "mamuś, kocham cię, damy radę!". Myślałam wtedy: Boże, nie opuściłeś mnie, czuwasz nade mną. O czym tu jeszcze można marzyć? No chyba o nieco lepszym zdrowiu, ale to już było niemożliwe.

Kiedy dziś patrzę z perspektywy czasu na moje życie to jestem dumna: z siebie i z mojej córeczki. Ktoś powie: e; co tam - zwykła kobieta, zwykła opowieść. Pewnie będzie miał rację, ale muszę z naciskiem stwierdzić, że moja choroba wywarła ogromne piętno na moim życiu. To co inne dzieci miały na wyciągnięcie ręki, ja musiałam w trudzie i znoju zdobywać. Nigdy nie byłam zaakceptowana przez moich rówieśników w szkole, choć robiłam wszystko żeby tak było. Dziś myślę sobie, że niepotrzebnie zabiegałam o ich względy. Nie byli warci mojej przyjaźni, okazali się mali duchem. Nie winię ich za to; pewnie sprawiły to trudne czasy, a także inne niż dziś wychowanie młodych ludzi.



Dziś jestem już babcią; mam wspaniałą wnuczkę. Patrzę na nią z wielką tkliwością i miłością. Jest jeszcze bardzo malutka, ale gdy podrośnie, gdy pozna i zrozumie otaczający wokół świat - jej babcia będzie uczyć jak być silną, jak pokonywać przeciwności losu, jak hartować swój charakter żeby ludzie, z którymi przyjdzie jej żyć, zaakceptowali ją taką jaka jest, ze wszystkimi wadami i zaletami. Bo człowiek jest CZŁOWIEKIEM, bez względu na to jak wygląda. I jeszcze spróbuję ją nauczyć jednego: żeby miała marzenia, nawet takie odległe, nierealne. Ja jestem najlepszym przykładem jak marzenia się spełniają. Na życiowym starcie dostałam od losu ciężką chorobę, która przekreślała wiele moich marzeń, choćby o podróżowaniu, tańcu, bieganiu... Potem marzyłam o rodzinie, dzieciach. Spełniły się, miałam cudownego męża, mam wspaniałą córkę i najlepszą na świecie wnuczkę. Jestem szczęśliwą kobietą i powiem raz jeszcze: WARTO MARZYĆ, WARTO ŻYĆ!
napisał/a: plumka6 2010-09-30 15:57
Gdy teraz myślę o swoim życiu jakąż ironią wydaje mi się fakt, iż wszystko zaczęło się właśnie od marzeń...
Pochodzę z tak zwanej "dobrej rodziny". Rodzice dobrze zarabiali, spełniali wszystkie moje zachcianki, mieszkaliśmy w niezłej dzielnicy, w dużym domu z ogrodem, chodziłam do jednej z najlepszych szkół, a nauka nie sprawiała mi żadnych problemów. Powinnam być szczęśliwa, wielu mi zazdrościło.
Jednak mimo całego tego dobrobytu mnie ciągle czegoś brakowało- czułam się pusta, osamotniona, pozostawiona sama sobie. Marzyłam o domu pełnym miłości i o tym by choć raz zamiast kolejnego drogiego prezentu dostać od rodziców ich czas, zainteresowanie. Niestety- mogłam tylko o tym marzyć.
Żeby zagłuszyć tą przeraźliwą pustkę zaczęłam ostro imprezować. Znalazłam ( jak mi się wtedy wydawało) swoją małą namiastkę domu. Ojjj- ilu ja wtedy miałam "przyjaciół". Wreszcie byłam w centrum uwagi, wreszcie ktoś słuchał tego co mam do powiedzenia, wreszcie czułam się ważna.
W domu zaczęłam bywać gościem, ale że balangi specjalnie nie wpływały na naukę nikogo to nie zainteresowało. Świetnie zdałam maturę i dostałam się na wymarzoną przez rodziców medycynę. Nienawidziłam tych studiów- ale ktoś przecież musiał kontynuować tradycje rodzinne, a mi tak bardzo zależało na ich uznaniu.
Wtedy też trawa przestała mi wystarczać, chciałam się czuć coraz lepiej i lepiej. Zaczął się prawdziwy koszmar- wpadłam w najgorsze bagno- heroinę. To, że miałam na nią pieniądze pozwalało mi brnąć dalej i dalej...
Odpuściłam studia, przestałam o siebie dbać, na niczym już mi nie zależało. Ktoś doniósł rodzicom. Pewnej nocy zastałam spakowane rzeczy przed domem, zmienili zamki w drzwiach.Zostałam bez niczego i w dziwny sposób z dnia na dzień "przyjaciół" też było coraz mniej. Pewnego dnia byłam już tylko ja- zupełnie sama. Bez domu, pieniędzy, perspektyw, marzeń-a ze mną mój nałóg. Wzięłam więcej niż zwykle, żeby zapomnieć, żeby zniknąć. Nie byłam nikomu potrzebna.
Ocknęłam się w szpitalu i zobaczyłam dwie znajome twarze.Tak- to byli oni- rodzice.Powiedzieli mi, że byłam już po drugiej stronie. Płakali, w ich oczach nigdy nie widziałam tyle miłości i czułości. Pierwszy raz od lat poczułam się naprawdę szczęśliwa, kochana, chciałam żyć.
W szpitalu poznałam też JEGO. Normalnego, mądrego człowieka. Ona zaraził mnie marzeniami, sprawił że miałam siłę do walki, chciałam być zdrowa, mieć dzieci, rodzinę. To jest właśnie paradoks- popadłam w uzależnienie bo byłam słaba, ale aby z niego wyjść potrafiłam wygenerować ogromną siłę.
Dziś jestem już innym człowiekiem, szczęśliwym, z innymi marzeniami. Kocham i jestem kochana- i to mi w zupełności wystarcza.
dianek
napisał/a: dianek 2010-09-30 18:17
Moja historia to moje marzenia które stały się rzeczywistością. Co noc marzę o niezwykłych podróżach. Co roku te marzenia spełniam. Strach i bariery nie istnieją, jeśli się tylko wierzy, że coś się uda, np jak poniżej opisane ostatnie wakacje.

(...)Ruszyliśmy do Chmielnickiego ogromnym, niesamowitym i stokroć lepszym od polskich pociągiem w klasie „plackarta”. Później przesiedliśmy się w znacznie gorszą klasę „obszczyj” by dotrzeć do Kamieńca Podolskiego. W Kamieńcu zjedliśmy szybki obiad i przechodząc przez stare miasto dotarliśmy na legendarny zamek - twierdzę. Zwiedzanie twierdzy jest obowiązkowe ! Kamieniec Podolski jest jedyną twierdzą, która nigdy nie została zdobyta (oddana została dobrowolnie). To właśnie do Kamieńca przybył jeden z najpotężniejszych Sułtanów tureckich wraz ze swoją wtenczas największą na świecie armią. Stanął u bram zamku w Kamieńcu Podolskim po przejściu tysięcy kilometrów i... zawrócił. Smutnym, lecz pełnym podziwu głosem tłumacząc, iż Kamieniec Podolski jest twierdzą nie do zdobycia.
Wracając jednak do naszej wycieczki - w Kamieńcu mieliśmy problem z noclegiem, postanowiliśmy więc rozbić namioty za górnym zamkiem (przy tylnym wejściu do lochów - magazynów). Po rozbiciu obozowiska, gdy każdy myślał o przygotowaniu kolacji i otwarciu wina - na całą wycieczkę padł cień - burzowych chmur które zebrały się na niebie. Zaczęło porządnie wiać, a wiatr z minuty na minutę się nasilał... Zaczęliśmy się zastanawiać - czy bardziej boimy się spać na zewnątrz w taką burzę i ryzykować połamanie namiotów, czy może bardziej nas przeraża spanie w lochach, w których jak mówi i legenda i źródła kronikarskie znajdował się magazyn prochów. I to właśnie tam Niemiec - zdrajca podpalił proch i wysadził w powietrze górny zamek, zabijając setki osób i ginąc śmiercią samobójczą... Po kilku pierwszych grzmotach dla wszystkich stało się jednak jasne czego boimy się bardziej :P Każdy przeniósł swój namiot do lochów i tam zebrało się całe towarzystwo. Jeszcze długo nie mogliśmy zasnąć - to była jedna z najpotężniejszych burz jakie kiedykolwiek widziałam (w zasadzie widziałam tylko jedną potężniejszą).


Rano dość szybko się zebraliśmy i ruszyliśmy na miasto. Tam szybkie zwiedzanie i śniadanio-obiad. I pojawił się następny problem - brak połączenia z Chmielnickim tego dnia. Bez jakiejkolwiek zapowiedzi :/ Zaczęliśmy wiec szukać marszrutki. Znalazł się jeden chętny który chciał nas zawieść w rozsądnej cenie. Były tylko dwa problemy - on miał busa tylko na max. 17 osób a nas było 26 i w dodatku za 2h musiał być z powrotem w Kamieńcu, a droga w jedną stronę z Kamieńca do najbliższego działającego dworca zajmuje właśnie 2 godziny... po chwili namysłu jednak kierowca stwierdził że - primo - zmieścimy się, a secundo - że spokojnie zdąży O_o I zmieściliśmy się i po godzinie byliśmy w kolejnym miasteczku na dworcu... to była najbardziej szalona podróż busem, jaką kiedykolwiek przeżyłam! Kierowca gnał ŚREDNIO 120km/h, jechał jednym kołem po drodze a drugim po poboczu, ponieważ pobocze było mniej dziurawe... dziury na drodze miały średnicę nieokreśloną... w zasadzie cała droga była dziurą, a głębokość dochodziła nawet do 40 cm!! Ale przeżyliśmy ;)

Złapaliśmy elektrićkę i ruszyliśmy do Chmielnickiego. Kolejna wariacka podróż. W pociągu nie było tłoczno ale i pusto też nie było ;) Tubylcy częstowali nas ukraińskim piwem i jedzeniem, było miło i wesoło. W pewnej chwili, gdy już dobrze się ściemniło - rozpętała się kolejna porządna burza. Tubylcy byli lekko zaniepokojeni, co w nas wywoływało niemalże panikę. Nagle pociąg się zatrzymał. Zgasły wszystkie światła. Za oknami pociągu było jasno - choć słońce już dawno zaszło. Po lewej stronie pustki pól, po prawej stronie pustki pól. Nic. Dzika Ukraina i pioruny trzaskające w okół. Po chwili pociąg ruszył. Jednak nie ujechał dalej niż 10 minut i znów snął... Po trzecim razie już się przyzwyczailiśmy ;)

W Chmielnickim wylądowaliśmy koło północy. Całe szczęście tutaj nie padało. Wtłoczyliśmy się na dworzec... i trochę nie wiedzieliśmy co ze sobą zrobić. Następny pociąg mieliśmy o 4:00. Siedliśmy w pobliżu kas i zaczęliśmy się nieco relaksować. Po chwili pojawił się ukraiński milicjant... To nie wróżyło nic dobrego :/ Padło pytanie kto jest kierownikiem grupy - nie mieliśmy takiego, bo każdy z nas był tam prywatnie, byliśmy paczką znajomych... na Ukrainie nie jest to jednak żadne wytłumaczenie - musi być jakiś kierownik. Na ochotnika zgłosił się nasz kolega, z którym mieliśmy kontynuować podróż do Gruzji – jako, że był z nas najstarszy, często bywał na Ukrainie i dobrze ukraiński rozumiał. Michała nie było jakieś 30 min. Każda minuta jego nieobecności dłużyła nam się niemiłosiernie... Już czekaliśmy na jakąś większa grupę milicjantów, rewizje, łapówki i Bóg wie co jeszcze... Po chwili pojawił się inny milicjant, nieco młodszy, kazał nam zebrać plecaki i iść za nim. Cała grupa zebrała się więc, zebraliśmy też rzeczy Michała, którego nadal nie było i ruszyliśmy po schodach za milicjantem. Zaprowadzono nas na górne piętro na której okazało się że jest... olbrzymia poczekalnia. Michał już na nas tam czekał - rozmawiał jeszcze z milicjantem. Ukrainiec który nas przyprowadził wskazał nam część poczekalni (bez krzeseł) gdzie mogliśmy spokojnie rozłożyć karimaty i odpocząć. Po chwili, gdy wszyscy się ułożyliśmy, milicjanci się odmeldowali Michałowi i zeszli do posterunku. I wtedy Michał nam opowiedział co w ogóle się tutaj dzieje! Milicjant zabrał go na posterunek (kanciapa na dworcu), dopytał skąd jesteśmy i gdzie jedziemy oraz o której mamy następny pociąg. Oprowadził do po dworcu, pokazał gdzie w razie czego ich szukać, gdzie są łazienki, automaty z batonami i napojami, po czym zaprowadził do poczekalni, wykopał (!) kilku bezdomnych i zrobił miejsce dla nas.
Każdy z nas zjadł coś i nieco przekimał (był środek nocy, wszyscy mieliśmy serdecznie dość...) Co ok 20 min zaglądał do nas jakiś policjant i cicho sprawdzał czy nikt nam nie przeszkadza. 40 minut przed przyjazdem naszego pociągu zostaliśmy obudzeni i poinformowani że za 30 min będzie czekał na nas na dole przy wyjściu milicjant który zaprowadzi nas do pociągu. Każdy zbierając swoje bambetle zastanawiał się jaki zaraz dostaniemy rachunek od ukraińskiej milicji za te luksusy... Zeszliśmy na dół. Faktycznie, czekał na nas młody milicjant, zebrał grupę, dopytał czy wszyscy i zaprowadzi na peron, dokładnie pod nasz wagon. Trochę niepewnie wsiedliśmy do pociągu, a milicjant... życzył miłej podróży, odmeldował się i poszedł w stronę posterunku. Zdębieliśmy. Wszystkie informacje które wypisują w przewodnikach o ukraińskiej milicji właśnie zostały obalone!
Podróż do Żmirinki zajęła nam kilka godzin, tam szybka przesiadka - (bardzo chcieliśmy zwiedzić tamtejszy dworzec - większy i piękniejszy od Lwowskiego, choć bardzo zaniedbany, ale żywcem czasu nie było). W Żmirince spotkała nas kolejna przygoda. Na peronie spotkaliśmy polska parę - staruszków którym łzy popłynęły po policzkach, gdy usłyszeli polskie słowa z naszych ust. Byli Polakami - pamiętali czasy gdy ziemie zachodniej Ukrainy były polską. Byli bardzo biedni, nie wiem ile mieli lat - byli sędziwymi staruszkami... bardzo możliwe iż spotkanie z nami było jedną z większych radości jaka ich spotkała.
Ze Żmirinki jechaliśmy do Odessy. Mieliśmy jechać najniższą klasą, tymczasem jednak z Kijowa przyjechał pociąg, który nas powalił na kolana. U nas takich luksusów nie ma. Tym bardziej nie za takie grosze !

Koło południa byliśmy w Odessie. I zabraliśmy się za szukanie noclegu. Skierowaliśmy się do polskiej katedry w Odessie licząc na uzyskanie wskazówek lub noclegu. Niestety nie było proboszcza, a wikary który był na zastępstwie mógł nas skierować tylko do innego polskiego kościoła - Salezjan. Tam akurat trafiliśmy na koniec mszy, więc nie było problemu ze złapaniem księdza. Okazało się, że Salezjanie w Odessie prowadzą polską szkołę podstawowa i przedszkole, a w wakacje - noclegi dla polskich grup w salach dydaktycznych. Nocleg na dmuchanym bardzo wygodnym materacu kosztował 4 dolary/dobę. Do dyspozycji mieliśmy czajnik i łazienki. U Salezjan mieliśmy spędzić 2 noce, zwiedzić Odessę i ruszyć promem do Gruzji. Jeszcze tego samego dnia zaczęliśmy szukać biletów na prom. Pojawił się jednak problemy - owszem prom z Gruzji miał przypłynąć, ale żadnych biletów nie było w sprzedaży. Nieco nas to zaniepokoiło. Postanowiliśmy wysłać chłopaków następnego dnia z rana do portu koło Odessy, by szczegółowo wybadali sprawę. A wieczór postanowiliśmy przeznaczyć na zwiedzanie ogromnego miasta. I architektonicznie i przestrzennie Odessa jest miastem bardzo ciekawym, na pierwszy rzut oka widać zbitkę kultur jaka tu się znajduje - katolicy, muzułmanie, prawosławni, Ukraińcy, Rosjanie, Polacy, obywatele Mołdawii, Bułgarii, Rumunii, Azerbejdżanu, Armenii, Gruzji... Na pierwszy rzut oka widoczna jest również niesamowita dysproporcja społeczna. Klasa średnia w Odessie praktycznie nie istnieje. Ludzie są albo przeraźliwie bogaci (mafia) albo koszmarnie biedni. Widokiem normalnym jest, że obok stojącego na parkingu Lexusa - starsza kobieta wyjada resztki ze śmietnika ramię w ramię z bezdomnymi psami czy kotami. Tak czy inaczej stare miasto jest przepiękne i koniecznie trzeba je zwiedzić...

Następnego dnia rano chłopaki pojechali do portu, a my - dziewczyny postanowiłyśmy się wreszcie wyspać. Po 3 godzinach zwiadowcy wrócili i oznajmili, iż owszem prom z Gruzji już przypłynął, ale jest to prom towarowy, chociaż i w gruzińskim porcie i ukraińskim mówili iż będzie osobowy. W dodatku wyjątkowo nie mógł zabrać na pokład ani jednej osoby prócz załogi. I w ten sposób nasze wakacje w Gruzji zmieniły się w wakacje na Ukrainie... A te były do końca pełne szaleństwa ;)
napisał/a: izabela_77 2010-09-30 18:58
Moje kłopoty ze słuchem zaczęły być zauważalne już w szkole. Nagle się okazało, ze niedosłyszę co na lekcjach mówią nauczyciele. Dla moich rodziców był to wyrok - mają "nieudane" dziecko, od którego nie mogą oczekiwać zbyt wiele. Rówieśnicy w szkole również nie potraktowali mnie najlepiej i już wkrótce zostałam przez otoczenie uznana za... głupią. Niestety ludzie mają skłonność do szufladkowania i gdy ktoś odbiega od norm, spotyka się z nieprzychylnością. Szybko się okazało, że moim najlepszym towarzystwem są ... książki. Czytałam jedną za drugą, więc nagle się okazało, że jakiś zasób wiedzy mam. Moje wypowiedzi pisemne zaskakiwały nauczycieli, ponieważ okazywało się, że uczeń, którego teoretycznie trzeba traktować ulgowo - wcale tego nie potrzebuje! Po szkole podstawowej trafiłam do liceum, a potem ukończyłam studia. Wszystkie szkoły ukończyłam o czasie i z wysokimi notami. Okazało się, ze mój niedosłuch nie wyklucza mnie ze społeczności - w ogólnym rozumieniu tego słowa. Już na studiach dostałam się do pracy i pracuję do dziś. Na każdym kroku jednakże muszę udowadniać, ze jestem dobra w tym co robię. Wciąż muszę być krok do przodu z wiedzą i umiejętnościami przydatnymi w pracy. Bardzo dobra obsługa komputera, nieustanne kursy i szkolenia. Istotna jest także wiedza czerpana z książek, które na bieżąco czytam. Dzięki temu w pracy nikt nie pyta: "co Ty tutaj robisz?". Jeśli idzie o życie rodzinne... Spotkałam kiedyś pewnego chłopca, uwierzyłam, że moje problemy zdrowotne mu nie przeszkadzają. Pobraliśmy się, urodziłam dziecko. A potem... on stwierdził, ze się nie nadaję do wychowywania dziecka! Bo mogę nie dosłyszeć gdy dziecko płacze, mogę nie dosłyszeć, gdy mu się krzywda dzieje.... Zdrętwiałam. Owszem, wszystkie te zarzuty są słuszne, mogę tego wszystkiego nie słyszeć - jednakże matki z niedosłuchem wyczulają wszystkie inne zmysły do opieki nad dzieckiem. Rozeszłam się z ojcem mojej córki i wywalczyłam w sądzie prawo do zatrzymania jej przy sobie. Dziś jesteśmy we dwie szczęśliwe. Córeczka rośnie jak na drożdżach. Wie, że musi mówić mi prosto w oczy (czytam z ust) - ale poza tym świetnie sobie radzę w wychowywaniu jej. Razem staramy się rozwijać naszą pasję - podróżowanie. Zwiedzamy każdy zakątek Polski, podziwiamy zabytki, chodzimy po górach, poznajemy legendy związane ze zwiedzanymi miejscami. Wspólna pasja bardzo nas do siebie zbliża - a ja mam świadomość, ze warto było walczyć o godne życie wśród ludzi "bez wad".