Konkurs "Moja piękna historia"

napisał/a: wersdi05 2010-09-20 09:01
Alkohol -to ogromne wyzwanie.Pierwszy kieliszek pamiętam był ochydny ,następny już mniej a trzeci i czwarty zaczął wyjątkowo smakować, kolejne wchłaniałem do siebie jeden po drugim. Zasmakowało-wódka była świetna ! Dzień ten utkwił mi szczególnie w pamięci - wypiłem 12 kieliszków, około pół litra wódki! Miałem wówczas tylko 12 lat!
Pijąc, wiedziałem , że mam nieznaną mi do tej pory moc, zachwyt nad sobą, światem,życzliwość i serdeczność do ludzi... Pamiętam jak dziś, po tylu latach - ten stan euforii, jakby wyższej świadomości, ten inny wyimaginowany świat, gdzie wszystko jest lepsze,piękne , dobre i wzniosłe.Stan taki trwał bardzo krótko, może godzinę lub trzy, po nim bardzo szybko, bo zaraz po przebudzeniu ,pojawiał się konflikt i ból. Ciekawe jednak jest to ,że szybko zapominałem o tych fizycznych mękach spowodowanych zatruciem alkoholem, a wyjątkowo szybko zacząłem wracać pamięcią do euforycznych, przyjemnych i cudownych stanów w trakcie picia. Podczas studiów poznałem kobietę , wyjechaliśmy do Grecji.
I tak to, osobnik taki jak ja ożenił się z dojrzałą , wspaniałą kobietą, matką dwójki moich dzieci. I tak to ten sam osobnik miał być tym dzieciom ojcem, a dla ich matki miał być mężem odpowiedzialnym,dającym wsparcie w ciężkich chwilach i taki to osobnik znalazł się w miejscu , gdzie na każdym stole pokazywał się co najmniej trzy razy dziennie alkohol. Wino było wszechobecne, jego codzienne spożycie było czymś tak powszechnym, jak u nas w Polsce picie herbaty! I stało się to, co stać się musiało:alkoholizm mój, trafiając na wybitnie sprzyjające podłoże , rozwijał się w makabrycznym tempie. Tak oto zleciało blisko 7 lat mojego picia emigracyjnego. W tym też czasie odeszła żona,urwał się kontakt z dziećmi , były pobyty w szpitalu,samochody rozbite, utrata prawa jazdy i wciąż postępująca degradacja duchowa , psychiczna i fizyczna.W takim to marnym stanie znalazłem się na pierwszym w życiu mitingu AA. Byłem akurat w Polsce a brat namówił mnie na udział w grupie.Podobało mi się bardzo: inny świat, inni ludzie, rozmowy. Szczerze i swobodnie mówili o swojej pijackiej przeszłości,o cierpieniach , bólu, rodzinach rozbitych, żalach topionych w alkoholu.Wtedy jednak nie przestałem pić od razu. 2 lata i trzy miesiące zajęło mi wielkie zmaganie się z własną pychą, ignorancją, uporem i przekonaniem o mojej wyjątkowości.Był to najgorszy czas w moim parszywym życiu.Walka którą toczyłem sam ze sobą była bardzo nierówna .Trudno jest opisać w kilku zdaniach o tym co przeżywałem , jakie przechodziłem męki i jakie mysli nadzodziły mnie prawie każdego dnia.Wreszcie z pomocą bardzo oddanych mi ludzi , podjąłem decyzję-Ośrodek Leczenia Uzależnień, detoks ,ambulatoryjna terapia i najważniejszy moim zdaniem codzienny udział w mitingach AA. To właśnie zaowocowało trwałą abstynencją, gruntowną przebudową hierarchii wartości, jakże inną jakością każdego przeżywanego dnia.Dziś, mogę powiedzieć z czystym sumieniem żyje mi się stokroć lepiej. Moją chorobę akceptuję, jak coś nieuchronnego, na co nie mam niestety wpływu. Wiem, jak dużo straciłem,szukam ukojenia w medytacji i modlitwie. Wierzę jednak bardzo w istnienie Wyższej Siły, jakkolwiek jej wcale nie pojmuję. Wierzę, że Świat taki jest, jaki być powinien i że nie mniej niż słońce,gwiazdy i drzewa mam obowiązek tutaj być- by cieszyć się pięknem tego świata, który pomimo trudów i rozwianych marzeń jest przecież jedynym, jaki posiadam. Bo życie piękne jest przecież.Dumny jestem dzisiaj z życia tak wspaniałego i bogatego w ciężkie doświadczenia, przede wszystkim zaś z tego, że potrafiłem i udało się mi uwolnić i wyrwać z otchłani alkoholizmu .
napisał/a: lucy27 2010-09-20 12:44
Zawsze miałam wiele marzeń-pewnie jak każdy. Nie wszystkie się spełniły, ale jeszcze może się spełnią. Jednak te, o które szczególnie walczyłam ziściły się.
Pochodzę z maleńkiej, biednej wsi w centralnej Polsce. Tam skończyłam szkołe podstawową, a liceum w najbliższym mieście. Uczennicą byłam dosyć dobrą, może nie prymuską, ale kochałam przedmioty humanistyczne. Od zawsze byłam molem książkowym. Czytałam wszystko co wpadło mi w ręce. W liceum czytałam wszystkie lektury, przygotowywałam się do zajęć, a jednak polonistka nie doceniała moich wysiłków. Miałam 3 i 4. ale ambicje na zdecydowanie więcej. Czułam, że nauczycielka po prostu mnie nie lubi. Wielkimi krokami zbliżała sie matura. Wiedziałam,że jestem dobrze przygotowana, z niewielką tremą poszłam na egzamin pisemny z języka polskiego. Po oddaniu arkusza byłam z siebie zadowolona. Rzeczywiście, dostałam 5. Jednak egzamin ustny wywoływał u mnie ogromny stres. Wiedziałam, że teraz mogę pokazać na co mnie stać. Chciałam udowodnić polonistce i reszcie komisji, że mam dużą wiedzę z historii literatury i gramatyki. Na wszystkie pytania odpowiedziałam płynnie i ciekawie. widziałam podziw w oczach przewodniczącej komisji. Zadała mi dodatkowe pytanie, na które też odpowiedziałam bardzo dobrze. Podziękowali mi i mogłam wyjść. Wreszcie nadszedł czas ogłoszenia wyników. Byłam pierwsza w kolejnośći-dostałam 6!!! Moja radość nie miała granic! Udowodniłam wszystkim, że potrafię. A moja polonistka osobiście pogratulowała mi i przyznała sie do tego, że niesłusznie przez te lata mnie niedoceniała. To była dla mnie największa nagroda.
Marzyłam o studiach polonistycznych, ale wiedziałam, że nie mogę liczyć na pomoc finansową rodziny. Nikt z rodziny do tej pory nie studiował, i niektórzy bliscy uważali, że sobie nie poradzę. Słyszałam: Zachciałao się studiować, przecież nie dasz rady, oblejesz egzaminy i tylko szkoda wydanych pieniędzy!-
Ale nie poddałam się.Ppomyslałam jak Judyta ze słynnych powieści Katarzyny Grocholi-Ja wam pokażę! I zdałam na filologię polską. Żeby zarobić na studia chwytałam sie różnych zajęć:sprzedawałam na targu ubrania, w deszczu, mrozie i spiekocie, wyjechałam do Włoch do pracy przy zbiorze winogron-praca od świtu do nocy, robilam na drutach i sprzdawałam znajomym szaliki, swetry itp. Sprzątałam w domach obcych ludzi. Ale opłaciło się. Skończyłam studia z bardzo dobrym wynikiem, zdobyłam zawód nauczycielki języka polskiego. Spełniło sie moje kolejne marzenie.
Chcę Wam jeszcze napisać o jednym marzeniu, które kosztowało mnie wiele wysiłku, ale które dało mi ogromną frajdę.
Kilka lat temu pierwszy raz pojechałam w Tatry. Pokochałam je od pierwszego wejrzenia. Razem z narzeczonym, a potem z mężem staraliśmy się tam jeździć tak często, jak pozwalał nam czas i pieniądze.
Dwa lata po ślubie urodziłam synka. Poród był bardzo ciężki i niestety zostały uszkodzone kości miednicy. Nie mogłam stać, nie mogłam chodzić. Nikt z personelu szpitala nie przejmował sie moim bólem, wszyscy uważali, że przsadzam, aż w końcu jeden z lekarzy zlecił zrobienie prześwietlenia. No i okazało się, że spojenia kości sa poważnie uszkodzone. Mąż pocieszał mnie, że jak trochę lepiej sie poczuję to pojedziemy na krótką wycieczkę w góry. Słysząc to jeden z lekarzy stwierdził, że przez najbliższe 2-3 lata nie dam rady chodzić po górach. Załamałam się. Jak to? Nie mogłam w to uwierzyć.
8 tygodni leżałam w łóżku. Biodra owinięte specjalnym pasem, który miał pomóc moim kościom wrócic na miejsce. Przy dziecku wszystko robiła moja mama i mąż. Było bardzo ciężko.
8 miesięcy po porodzie mąż zabiera nas w góry. Mnie, synka i moją mamę. Początkowo spacerujemy dolinami, chodzimy drogą pod Reglami, ale mąż widzi, że marzę, aby wyjść w góry. Zostawiamy więc dziecko z moją mamą, a sami wyruszamy na Czerwone Wierchy-jedną z moich ulubionych tras. Było ciężko. Trasa jest dosyć stroma i wymagająca. Mąż kilka razy podtrzymuje mnie i pomaga wchodzić, ale uśmiech nie schodzi mi z twarzy. Po kilku godzinach jesteśmy na szczycie Ciemniaka. Płaczę ze szczęścia. Dzięki mojemu samozaparciu i wsparciu męża wchodzę na wysokość 2096 m n.p.m. mimo, że lekarze mówili iż nie dam rady.
Było wspaniale. Czułam, że mogę wszystko, że jeszcze wiele przede mną, że wszystko zależy od naszych działań.
Największe marzenie niezrealizowane....napisać i wydać książkę, ale nigdy się nie poddam. Może kiedyś ją przeczytacie?!
Pozdrawiam serdecznie! i nie bójcie się marzyć....
Poniżej zdjęcia z opisanej wyprawy!
napisał/a: kasiulek85 2010-09-20 17:19
W życiu każdego z nas są zarówno dobre jak i złe momenty. Jednak czasem przychodzi taka chwila że cały świat nam się zawala.. nagle i niespodziewanie. Właśnie tak było w moim przypadku.

To była niedziela 29 sierpnia 2010 r., pochmurny deszczowy dzień, który mimo brzydkiej pogody nie zapowiadał niczego złego. I ta wiadomość...jedna jedyna wiadomość, która rozwaliła moje całe dotychczasowe życie..mój przyjaciel ma raka z przerzutami. Na początku szok, niedowierzanie, pytania typu " czy to nie głupi żart?", potem milczenie, a gdy już ta informacja dotarła do mojej świadomości - nastąpił płacz. Nigdy nie sądziłam że człowiek jest w stanie płakać przez 14 godzin bez przerwy..a jednak można. Oczy opuchnięte od łez, smutek, żal...Jak pogodzić się z tą myślą? Jak żyć w tej bezsilności gdy ktoś najbliższy memu sercu żyje z wyrokiem śmierci, a ja nie potrafię mu pomóc? Jak najpełniej wykorzystać czas który nam jeszcze został? Pytania, które na tamtą chwilę wydawały mi się być bez odpowiedzi... Nieoceniona okazała się pomoc rodziny i przyjaciół w tych trdunych momentach - gdyby nie oni byłoby bardzo ciężko.

Mijają 3 tygodnie i pomimo że mój stan psychiczny nieco się poprawił to jednak nadal czuję pretensje do świata dlaczego pozwala na to by młody, wysportowany 23-letni chłopak , pełen energii i chęci do życia jest nieuleczalnie chory. Zadaję sobie wciąż pytanie dlaczego tak jest, że ktoś kto jest moim światełkiem, gaśnie z każdym dniem, a ja nie potrafię mu pomóc. Dlaczego muszę patrzeć jak cierpi, traci na wadze, wypadają mu włosy po chemioterapii. Podczas jednej wizyty w Akademii Medycznej uświadomiłam sobie jakie życie jest kruche, ile niewinnych małych istotek z łysymi główkami cierpi tam każdego dnia walcząc o życie.

Ta historia choć jest mało optymistyczna, ma jeden aspekt pozytywny. Jest nim nasza codzienna walka ( moja i przyjaciela ) o jego uśmiech, zdrowie,życie.

Przyznam szczerze, że od 3 tygodni jestem już zupełnie innym człowiekiem. Przewartościowałam swoje życie i już teraz wiem że zdrowie jest najważniejsze. Na wszystko inne jesteśmy w stanie sobie sami zapracować.

A moim jedynym marzeniem jest tylko to żeby mój przyjaciel wyzdrowiał, żeby nastąpił cud, żeby żył, spełniał swoje pasje. I tak po cichutku wierzę że uda nam się wygrać tę walkę:)
napisał/a: kamikaze 2010-09-21 11:24
Urodziłam się i wychowałam na wsi. Mam piątkę rodzeństwa. Jestem jednym z "tych" dzieci o których pisała któraś z moich poprzedniczek...
W szkole nie miałam o czym opowiadać, no chyba że o tym jak zbierałam dzień wcześniej ziemniaki, grabiłam siano, lub opiekowałam się najmłodszymi braćmi. Nigdy nie miałam czasu, aby po szkole spotkać się ze znajomymi. Tak na prawdę z tego powodu to nawet nie miałam znajomych. Byłam odludkiem, trochę wyśmiewanym, czasem wytykanym palcem.
Moim koleżankom zazdrościłam wszystkiego, od czasu na zwykłe, dziecięce przyjemności (ja musiałam pracować), po ubrania i "gadżety" (ciuchy zdzierałam po siostrach i kuzynkach, a o gadżetach typu walkman, gry mogłam tylko pomarzyć).
Na szczęście zazdrość to jedno z tych uczuć, które mobilizują najmocniej! Już wtedy wiedziałam, że nie będę tak żyć! Że moje dzieci nie będą powielać mojego losu!
Byłam zdolna, dosyć mądra, do tego mnóstwo nocy spędziłam nad książkami. Dzięki temu udało mi się dostać na studia. Wieczorami i w weekendy pracowałam jako kelnerka - nie miałam wyjścia. Tylko tak mogłam utrzymać się w mieście i skończyć studia. Nadal więc nie miałam ani czasu na przyjemności, ani pieniędzy na modne ciuchy. Ale dzięki niesamowitej anonimowości dużych miast, mimo że nadal byłam odludkiem, nie wytykano mnie już palcem. Jedyne co wtedy miałam, to marzenia. Marzenia, które musiały się spełnić, za 5 lat, 4 lata, 3...
Minęło prawie dziesięć lat. Dzisiaj robię to o czym zawsze tylko marzyłam - zajmuję się modą! Projektuję ciuchy, piszę artykuły, i wreszcie ubieram się tak, jak nigdy nie mogłam. Zapłaciłam za to wysoką cenę - długie lata młodości i beztroski, które musiałam poświęcić. Ale wiem, że było warto! Resztę życia spędzę tak jak chcę! Dzisiaj mam przyjaciół, mieszkanie w mieście, pracę, którą kocham, miejsca, w których miło spędzam czas, a przede wszystkim świeżo upieczonego męża i malutkie serduszko bijące tuż pod moim...
Wiem, że najważniejsze to nie poddawać się! Mocno wierzyć w to, że sami jesteśmy kowalami własnego losu, że jak tylko chcemy to możemy wszystko!
Na zdjęciu najdroższy, maleńki kawałeczek mnie...
Symbol tego, że choć nie możemy wybrać, gdzie się urodzimy, to tylko od nas zależy jak będziemy żyć!
gawusia
napisał/a: gawusia 2010-09-21 12:06
Dare to dream...:)

Moje marzenie spełniło się zupełnie niespodziewanie. W lipcu, dokładnie 29 kiedy to obchodziłam imieniny zadzwonił telefon. Po odebraniu usłyszałam bardzo uprzejmy męski głos który zapytał czy to ja wysłałam zgłoszenie do jego agencji. Złapałam oddech i zdziwiona odparłam że tak. (Chociaż w natłoku spraw kompletnie o tym zapomniałam!).Od około dwóch lat wysyłałam zgłoszenia do różnych agencji, do tej pory jednak pozostawały one bez odpowiedzi. Mój upór i wiara w siebie nie pozwalały mi na poddanie się :) Po kilku minutach otrzymałam wszelkie informacje dotyczące sesji i oczywiście się na nią zgodziłam :) Przez kolejny tydzień w oczekiwaniu na "ten dzień" miałam mnóstwo wątpliwości, czy aby na pewno się do tego nadaje?, czy na miejscu nie okaże się, że fotograf będzie jakimś...?no wiecie kim ;) W wirze myśli, wątpliwości a zarazem radości dotrwałam do tego wymarzonego dnia. Już od samego rana zaczęłam przygotowania dobór ubrań, fryzury i dodatków, każda z tych czynności cieszyła mnie niesamowicie. Kiedy już znalazłam się na miejscu od razu poczułam fantastyczną atmosferę, ekipa w studiu okazała się bardzo miła. Po zakończeniu sesji zmęczona ale szczęśliwa opuściłam siedzibę agencji. Efekt końcowy był oszałamiający, zdjęcia które otrzymałam okazały się piękne! Sesja ta utwierdziła mnie w przekonaniu o słuszności motta jakie przyświecało mi od wczesnej młodości: "Nie ma rzeczy niemożliwych, są tylko ludzie którzy za szybko się poddają" ja na szczęście do nich nie należę :).

Postanowiłam podzielić się moją historią z nadzieją, że pomoże ona innym forumowiczkom uwierzyć w siebie, spełnić swoje marzenie i poczuć się tak wspaniale jak ja :)

Pozdrawiam serdecznie
Marta
napisał/a: ~radosna_wiosna 2010-09-21 12:54
...
napisał/a: gosia5 2010-09-22 14:33
Chciałabym opowiedzieć o mojej pasji i zachęcić was do tworzenia.
Już od dzieciństwa lubiłam malować ,rysować ,wycinać. Uczęszczałam na różnego rodzaju zajęcia plastyczne, bo to wszystko dawało mi niesamowita frajdę. Parę lat temu do moich zainteresowań doszło wykonywanie zwierzątek i kwiatów z koralików. Zajęcie to nauczyło mnie cierpliwości i dokładności, z czego korzystam w dzisiejszym życiu.
Teraz studiuje i gdy tylko mam wolna chwile lub jakbym to nazwała „wenę twórczą” to pochłaniam się decoupage-owi. Polega to na ozdabianiu zwykłych przedmiotów serwetkami papierowymi i wtopienia ich w tło za pomocą farb. Nigdy nie myślałam o tym, że będę sama potrafiła to robić . Wszystko zaczęło się od kolczyków. Zobaczyłam takie piękne w internetowym sklepie i wtedy po raz pierwszy dowiedziałam się co do decoupage. Niektórzy pewnie by wydali pieniądze i zakupili od razu tą biżuterie, ale nie ja. Ja musiałam zrobić ją sama. Dopiero wtedy byłabym usatysfakcjonowana. Rozpoczęłam od czytania na ten temat, w końcu kupiłam odpowiednie preparaty i zaczęłam tworzyć. Z tego względu, że jestem samoukiem musiałam sama się nauczyć tego fachu na zasadzie prób i błędów. Każda pochwała mojej rodziny podnosiła mnie na duchu i dodawała siły w tym co robiłam. Od razu pokochałam to zajęcie. Wtedy dowiedziałam się, że jeśli się bardzo chce można samemu stworzyć coś pięknego, albo coś bezużytecznego zamienić w coś wartościowego. Zrobiłam trochę biżuterii, pudełek, butelek i innych przedmiotów i zostałam doceniona. Najpierw przez rodzinę i znajomych, którzy oczywiście w każde święta otrzymywali prezent zrobiony przez zemnie. Następnie poznałam osoby, które robią to co ja i one pomogły mi sprzedać niektóre moje prace. Teraz nie poprzestaje na samym tworzenie. Jeśli ktoś mi mówi: - kupiłabym takie, a takie coś- to proponuje że mogę taką osobę sama tego nauczyć. Zajęcie to pozwala na moment zapomnieć o całym świecie i odkryć w każdym z nas małego artystę, bo tak naprawdę nie trzeba być kimś wyjątkowym, żeby to robić, wystarczy po prostu mieć trochę chęci. Moim marzeniem jest chęć posiadania kiedyś sklepu z własnymi wyrobami, albo przynajmniej możliwość w jakimś stopniu utrzymywania się właśnie z tego. Wierzę że może kiedyś to mi się uda, a na razie jeszcze trochę „schodów” przede mną no i musze skończyć studia.:)
Tutaj wysyłam moje zdjęcie i zdjęcia moich prac.
napisał/a: magdallena24 2010-09-22 15:43
Kinga nigdy nie była jedną z tych dziewczyn, które były piękne, dobrze ubrane, błyskotliwe, pewne siebie i do tego miały świetnych facetów. Nieobecny wzrok, niemodne buty, brzydka fryzura i brak kogokolwiek przy jej boku to jej znaki rozpoznawcze. Nie studiowała, miała słabo płatną pracę.. Tak na prawdę Kinga nie miała nic, czym mogłaby się pochwalić. Miała tylko jedno- marzenia. Były one dla niej najważniejsze. Kinga marzyła przede wszystkim o tym, by stać się pewną siebie, piękną, dobrze ubraną kobietą, na którą wszyscy patrzyliby z zachwytem, uznaniem i sympatią. Pewnego nudnego dnia, gdy Kinga wracała z pracy zauważyła, że na ulicy coś się dzieje- jest dużo ludzi, zamęt, kamery.. Podeszła więc do tłumu, żeby zobaczyć co też się dzieje. Okazało się, że do jej miasta przyjechał bardzo znany stylista, który prowadzi w TV swój program, gdzie "brzydkie kaczątka" przeistacza w piękne kobiety. Kinga zamyśliła się - jakby to było gdyby taki fenomen wziął ją pod swoje skrzydła i spełnił jej marzenie... z zamyślenia wyrwało ją lekkie szarpnięcie, kamery przed twarzą.. i ON- guru stylistyki i mody. Wytłumaczył Jej, że wypatrzył ją z tłumu i że daje jej szansę się zmienić.. zaskoczona Kinga zdołała wydobyć z siebie tylko "OK". Kilka godzin później Kinga była już inną osobą. Kosmetyczka, fryzjer i stylista zmienili ją nie do poznania. Przez cały czas była tak oszołomiona, że gdy pokazano Jej swój nowy wizerunek w ogromnym lustrze, rozpłakała się i szczypała w ramię- sprawdzając, czy to nie sen. Kinga zrozumiała, że marzenia mogą się spełnić nawet w najbardziej nieoczekiwanym dla nas momencie. Czuła, że w nowym ubraniu, pięknym makijażu, fryzurze i innym postrzeganiu siebie zawojuje świat i zmieni swoje życie na lepsze.
smoczek76
napisał/a: smoczek76 2010-09-22 22:01
Dawno Dawno temu byla sobie mala dziewczynka ktora była bardzo nieszcześliwa pomimo że miała pełną rodine plany mażenia które ciagle realizuje w swoim zyciu bynajmniej stara sie jak moze ... Kiedyś jak urosla myślala ze ma bardzo kochajacą rodzine a tym czasem okazało sie zupelnie inaczej ... Ojciec niestety pomimo ze mlody to uzalezniony od alkoholu matka tak samo plus do tego nieszanowala sie ,,, mala dziewczynka miała dziadkow w ktorych miala oparcie i bardzo ich kochala a oni ja ale pewnego dnia gdzy dziewczynka wrocila ze szkoły do domu zucilla plecak i poszla jak zawsze do babci a tam ... rozczarowanie i wielki zal i smutek bo okazalo sie ze jej ukochana babciia trafila do szpitala a tam niestety uamrla ,, oczywiscie mala dziewczynka zabardzo nie rozumiala co sie dzieje tylko odczowala brak kochanej osoby w jej zyciu ... ale dziewczynka z wiekiem czasu dorastala wiecej rozumiala i niestety zeczywiistosc zycia ja dopadla ,,, wkoncu zrozumiala ze jej babcia juz doniej nie wroci . ojca tolerowala ale nie rozumiala dlaczego on pije i sie zaniedbuje niedosc ze siebie ale i rodzine .. matka tak samo pila i co najgorsze gdzy ojca nie bylo to sie zle prowadzila ... ojciec bil matke na malej oczach ona to wszystko widziala slyszala placz krzyk ale wkoncu trafila do swietlicy dla takich dzieci jak ona z takich samych rodzin ktore mialy problemy i tam od malego mowila ze jej mazeniem jest miec swoja rodzine dom miec wyksztalcenie prace i co najwazniejsze zeby niepopelniac takich samych bledow jak jej rodzice ... teraz gdzy dorosla poszla swoimi sladami oraz planami ktore miala od malego i skonczyla szkole ma średnie wyksztalcenie dalej sie uczy ma plany na lepsze zycie ,, pracuje ,,, jej zycie osobiste raz sie uklada raz nie ale to wszystko moze od tego zalezy jaka jest i jakie ma poglady na rozne sprawy ale co jest najwazniejsze ze ma wmiare mozliwosci obok siebie osobe ktora ja dazy uczuciem i chyba szanuje skoro ja toleruje taka jaka jest i jaka miala przeszłość ,,,, oczywiscie jak sie domyslacie do jej mazen zrealizowania zostala tylko rodzina i dom wlasy dom gdzie moze byc szczesliiwa ze sowim przyszlym mezem i z ich wspulnymi dziecmi no i co najwaznijesze nie dała sie za mlodu wprowadzic w zycie malolata co pije pali i wogole ona wybrala ta lepsza droge i wcale nie zaluje swoich decyzij no moze poza parymi ktore byly omylkami ... wniosek wynika z tego ze niewazne z jakiej rodziny pochodzisz i jak sie wychowalas ale wazne jest jakie masz wartosci zyciowe i jakim jestes czlowiekiem no i to ze swoje plany mozna malymi kroczkami zawsze zrealizowac jezeli tylko chce sie je wprowadzic w zycie .....
napisał/a: simply_me 2010-09-23 13:33
Zawsze uważałam, że nie warto marzyć. Dlaczego? Żeby się później nie rozczarować. Stawiałam sobie cele i dążyłam do nich. Realizacja zamysłów zapewnia większą satysfakcję niż spełnianie marzeń – tak przynajmniej uważałam...

Udało mi się – wreszcie wyjechałam na upragnioną wycieczkę w Bieszczady. Grupa najbliższych znajomych i ciężkie plecaki na plecach. Kilka godzin jazdy i dotarliśmy na miejsce. Zakwaterowaliśmy się w pensjonacie i ruszyliśmy w góry, zapominając zupełnie o głodzie i zmęczeniu. Zapierające dech w piersiach widoki – po prostu nie do opisania. Każdy powinien przeżyć to na własnej skórze. I tak w słodkiej Idylli mijały nam kolejne dni. Była środa, czyli czwarty dzień naszej podróży, kiedy zadzwoniła do mnie mama. Miała smutny głos. Spytała co u mnie słychać, więc bez zastanowienia streściłam jej wydarzenia dni poprzednich. Opowiedziałam o wszystkim, nie pomijając faktu poznania „całkiem przystojnego górala”. Zupełnie zapomniałam, że kiedy odbierałam telefon mama była w nietęgim nastroju

- No, ale co u was? Jak tam tato? Pewnie tęsknicie już za mną! A jak pies? Grzeczny?

- Wszystko dobrze córeczko. Cieszę się, że wyjazd udany. Baw się dobrze i pozdrów znajomych

No i pozdrowiłam. Po dwóch dniach wróciłam do domu. Zdziwiłam się nieco, że nikt nie odebrał mnie z dworca. Jednak za pół godziny byłam już pod blokiem. Zadzwoniłam do drzwi trzymając w ręku oscypki, których zapach zdążył się już roznieść po całej klatce. Stała w drzwiach – smutna, z posiniaczoną twarzą. Od razu łzy napłynęły mi do oczu. Weszłam do domu, rzucając plecak na podłogę przedpokoju. Skierowałam się do salonu, gdzie tato odpoczywał na sofie. Nie wiedziałam, co mam myśleć. Dopiero po chwili zauważyłam, że ojciec ma rękę na temblaku. Opadłam na fotel. Mama usiadła przy mnie, po czym westchnęła ciężko. Zbyt ciężko

- Tata nie przyjechał po ciebie na dworzec, ponieważ nie mamy już samochodu. Poszedł do kasacji. Mieliśmy wypadek. W poniedziałek, zaraz po twoim wyjeździe…

Mama wyjaśniła mi wszystko. Powiedziała, że im nic się nie stało, z wyjątkiem paru stłuczeń i złamanej ręki ojca. Byłam na nią zła – zła, że nie powiedziała mi tego wcześniej. Od razu wróciłabym do domu. Z perspektywy czasu rozumiem ją i jestem wdzięczna, że pozwoliła mi przeżyć ten czas po swojemu.

Po kilku dniach zorientowałam się, że nie było to parę stłuczeń. Matka miała problemy z chodzeniem, a ojciec z oddychaniem – wciąż bolały go żebra. Podobno nieszczęścia chodzą parami. Z bólem serca - potwierdzam. Rodzice stracili pracę. Dla pracodawcy wypadek nie był dostatecznym usprawiedliwieniem powstałych zaległości. Śmieszne kilka złotych z ubezpieczenia nie wystarczyło nawet na leczenie. Jakby tego wszystkiego było mało zdechł nam pies. Mój ukochany piesek, z którym dorastałam, który był moim najlepszym przyjacielem. Dostał zawału serca. „Panie Boże, jak możesz kopać leżącego?” - myślałam sobie po tym, jak weterynarz „spakował” naszego psa w czarny, foliowy worek.

To był właśnie ten czas, w którym zaczęłam marzyć. W moim życiu miały miejsca wydarzenia, na które nie miałam wpływu. Marzenia pomogły mi przejść ten trudny okres – od teraz to one były moim najlepszym przyjacielem. O czym marzyłam? O tym, żeby rodzice znaleźli dobrą pracę, o tym bym dostała się na wymarzone studia i o milionie innych rzeczy. Jednak rzeczywistość przeszła moje oczekiwania. Rodzice otworzyli własną firmę, która okazała się strzałem w dziesiątkę. Studiuję na jednej z lepszych uczelni w kraju i do tego mam stypendium. I nawet pieska kupiliśmy. W między czasie spotkałam mężczyznę, który okazał się być miłością mojego życia. Jesteśmy ze sobą już ponad dwa lata. Teraz wiem, że trzeba całym sercem wierzyć w marzenia, bo one się spełniają! Historia, którą opowiedziałam, jest historią prawdziwą – wierzcie lub nie. Ale jeżeli choć kilka osób przeczyta ją i uwierzy w siłę, jaką niosą za sobą marzenia, to spełni się kolejne skryte w moim sercu marzenie. Nie wolno się poddawać ! Pamiętajcie – „Szanse jedne na milion spełniają się w dziewięciu przypadkach na dziesięć”!
kosmonia
napisał/a: kosmonia 2010-09-23 16:33
Cztery lata temu straciłam pracę. Pracowałam jako protokolantka w sądzie i byłam pewna, że z moim kilkuletnim doświadczeniem po dobrych studiach (ukończyłam ekonomię) szybko coś znajdę.

Od razu metodycznie zabrałam się za szukanie. Gazety, Internet, znajomi. Zgłoszenia wysyłałam praktycznie codziennie. Na początku do sprawy podeszłam ambitnie. Cv wysyłałam głównie do dużych firm i administracji publicznej. Niestety bez rezultatu. Pierwsze załamanie przyszło po czterech miesiącach. Po kolejnej niby udanej rozmowie bez żadnego odzewu zdałam sobie sprawę, że nie jestem ani tak kompetentna, ani na tyle wyjątkowa, by ktokolwiek mnie zauważył. Rozmowy niby szły gładko ale telefon milczał.
Po pół roku obniżyłam nieco loty i zaczęłam rozglądać się po prostu za jakąkolwiek pracą biurową. Niestety tutaj też poległam. Oprócz w zasadzie jedynej propozycji pracy jako sekretarka nie dostałam nic. Niestety, kiedy drugiego dnia pracy mój szef niby przypadkiem klepnął mnie w tyłek, zrezygnowałam. Szukałam dalej. Trwało to ponad półtora roku. W tym czasie pomagali mi rodzice, narzeczony, trochę się zadłużyłam.

Po niemal dwóch latach szukania pracy byłam już absolutnie zdesperowana. Traf chciał że przez dwa miesiące wakacji zajmowałam się dziećmi sąsiadów. Sąsiadka- matka dzieci pracowała jako pracownik biurowy w jednym z supermarketów. Powiedziała, że nieustannie poszukują tam ludzi na kasę. Zgodziłam się. Pamiętam jak strasznie się czułam siadając na kasie po raz pierwszy. Byłam potwornie rozgoryczona. Sama praca okazała się ciężka, monotonna i niewdzięczna. Po miesiącu zostawania po godzinach, zszarpanych nerwów wzięłam pierwszą wypłatę- niecały tysiąc złotych. Przepłakałam całą noc. Postanowiłam jednak, że zagryzę zęby i wytrzymam tam parę miesięcy, spłacę trochę długów no i na pewno wkrótce znajdę coś lepszego. Ale miesiące mijały i nic się nie zmieniło. Zaprzyjaźniłam się z ludźmi z pracy, wdrożyłam się w ten rytm a po roku, niespodzianka,- zaproponowano mi awans- zostałam kierownikiem działu na sklepie.

Po kolejnych szesnastu miesiącach z powodu przesunięć kadrowych przeniesiono mnie do biur marketu gdzie zajęłam się fakturowaniem.
Wreszcie widzę światełko w tunelu. Wprawdzie nie zarabiam kokosów a moja praca nie jest szczególnie ekscytująca ale mam poczucie że osiągnęłam bardzo wiele i że wszystko jeszcze przede mną.
napisał/a: maika86 2010-09-23 20:30
Droga do marzeń.
Droga do marzeń jak to droga zwykle bywa wyboista, kręta i pod górkę. Są skróty, ale Ci którzy z nich korzystają zazwyczaj nie wiedzą czym są marzenia i jak ważna jest wytrwała praca aby je zrealizować.

Moim priorytetem były i są studia. Studia prawnicze, które rozpoczęłam w wieku 23 lat. Nie mniej nie więcej tylko 23.
Od najmłodszych lat przesądzone było, że prawniczką będę i nikim innym. Tak mówili rodzice, babcie, ciotki, kuzynowie i reszta familii. Jedynie niektórzy znajomi nie wróżyli mi kariery poważnego prawnika: bo zbyt wesoła, trzpiotka, narwaniec. Przebrnęłam jedną szkołę z wyróżnieniem, kolejną i kolejną już bez większych fanfarów. Wesołe liceum i dobrze zdana matura. Nastał dzień w którym należało złożyć papiery na odpowiednią uczelnię. Jak na mszę szłam z teczką w dłoni. Z nadzieją. Z radością. Z wizją swojej przyszłości.
Po kilkunastu dniach drżącą ręką kliknęłam w odnośnik na stronie „lista zakwalifikowanych” a na niej: brak mojego nazwiska. Jak to? Nie będzie wymarzonych studiów. Nie będzie radości. Nic nie będzie. Gruzy.
Nastał rok bezczynności. Stracony rok. Rok tułania się. Pracy dorywczej. Zastanawiania się co dalej. Noworocznym postanowieniem były studia, te wymarzone. W ciągu pół roku powtórzyłam historię, wos -aby być na bieżąco. Zaczęłam chodzić na kursy. Przygotowywałam się na studia... Ale i tym razem nadzieja była płonna. Na szybko wybrałam – pedagogikę, byle się gdzieś zaczepić, nie stracić kolejnego roku. Trudno, widać nie było mi dane być prawnikiem. Odrzuciłam i zapomniałam o marzeniu. Przyjęłam za swoje przekonanie, że to nie ja chciałam być prawnikiem tylko rodzina mnie tak indoktrynowała. Oni chcieli, nie ja. Mi to całe prawo zostało narzucone. Uwierzyłam w to i broniłam „swojego” przekonania jak żołnierze Westerplatte.
Lata mijały błyskawicznie. A ja szczyciłam się najlepszymi wynikami w grupie. Zapomniałam już do czego dążyłam i kim chciałam być aż nagle na 3 roku studiów wśród zajęć na karcie egzaminacyjnej przeczytałam: podstawy prawne… Coś mnie tknęło, to coś otwarło mi oczy. W jednej chwili zrozumiałam, że poświęciłam 3 lata swojego życia na unikanie i zapominanie o tym czego pragnęłam. Rozpłakałam się.
W czerwcu obroniłam się na 4. Wszelkie wspomnienia dotyczące studiów pedagogicznych zniosłam do piwnicy.
W tajemnicy złożyłam papiery na uczelnie państwową na prawo. Zaoczne. Zapłaciłam za wszelkie formalności. Czekałam.
Wszyscy pytali co teraz będę robić. Rodzice niecierpliwie spoglądali i wymieniali komentarze. Milczałam. Mimo, iż wiedziałam, że na studia zaoczne przyjmowani są wszyscy i tak się bałam. A nuż moja teczka się zagubiła, przelew nie został zaksięgowany. Cuda wymyślałam…
W sierpniu radosną nowiną dzieliłam się z każdą napotkaną osobą. Ze łzami w oczach informowałam rodziców. A oni cały ten czas wierzyli i mieli nadzieję, że wrócę na swoją drogę, że się odnajdę.
Obecnie studiuję na drugim roku. Długa droga przede mną ale wiem, że jest to najwspanialsza podróż w moim życiu. Jestem szczęśliwa.