Konkurs "Moja piękna historia"

napisał/a: ewka656 2010-10-03 13:05
jak sie dodaje zdjecia, załączniki? mojego nie widac :/
napisał/a: ewka656 2010-10-03 13:15
Witam serdecznie

Mamy rok 2002...
Ja- szalona dziewczyna która swoim gadaniem potrafi zamęczyć każdego rozmówcę. Zwłaszcza uwielbiałam duskusje z nauczycielem historii. Był to człowiek sędziwy, mądry, lubiący wdawać się ze mną w długie dyskusje. To on własnie zaszczepił we mnie miłosc do historii. Powtarzał często:
-Ewelinko Ty powin naś zostać adwokatem, nie przegrałabyś żadnej sprawy.
Mówił to z takim przekonaniem, że studia prawnicze stały się moim marzeniem...

Po ukończeiu gimnazjum poszalm do dobrego liceum o profilu humanistycznym. Dniami studiowałam historyczne ksiazki, które miały mi pomóc w moich wymarzonych studiach.
Miałam świadomosć oczywiście, że takie studia są bardzo ciezkie i drogie. Było to moim zmartwieniem ponieważ nie pochodzę z dość ubogiej rodziny. Cała szkoła średnia przeleciałą na nauce i marzeniach, że w końcu się uda.

Przyszedł czas matury, nauka szła mi dobrze. Około marca okazało się, że mojej mamie na badaniach okresowych wykryto guzki w płucach. Moja mama- wspaniała osoba, ciepła, życzliwa, najlepsza przyjaciółka. Nie dziwne więc, że mój zapał zmalał. Gdy okazało się, że mama ma nowotwór moje życie straciło sens. Ukochane studia zeszły na dalszy plan. Musiałam być silna, pilnować żeby rodzina była razem. Choć w dzień dawałam sobie radę noc była dla mnie koszmarem, płakałam, nie umialam spać, jeść.
Mama coraz słabsza, przechodziła szereg badań, tata bardzo się starał. Terapia była bardzo droga.
Moja matura przemineła, mimo cięzkich chwil znalazłam w sobie siłę aby ją zdć dobrze. Mama choć bardzo słaba, wspierała mnie. Będę ją za to kochać zawsze.

Minęły wakacje. Czas ciszy i oczekiwania, jednoczesnie czas nadzieji.
Mama ciągle powtarzała mi, żebym się nie poddawała, żebym poszła na wymarzone studia. Było mi bardzo cięzko. Postanowiłam złożyć papiery na Uniwersytet. Dla mamy, dla siebie.

Z początkiem wrzesnia mama odeszła. Ja dostałam się na studia. Jednoczesnie aby je opłacić musialam pójść do pracy. Był to najgorszy czas w moim życiu. Nie umiem opisać ile sił musialam włożyć w to żeby wstać rano i żyć, pracować i uczyć się. Już bez mamy.

Mój tata dotąd człowiek temperamentny, teraz cichy i spokojny. Czułam, że tęskni za mamą. Musiałam być oparciej dla niego i sióstr. Jako najstarsza przejęłam obowiązki mamy.

Powtarzałam sobie, że życie biegnie dalej, że muszę być silna dla mamy. Czułam, że jest obok mnie i wspiera mnie całą sobą...

Dziś pracuję, studiuję i jestem gospodynią domową. Usmiechniętą bo wiem, że mama jest ze mną i spełnioną bo robię to co kocham- studiuję prawo.

Nigdy nie odwazyłam się opowiedzieć nikomu tej historii. Od jakiegoś czasu czułam taką potrzebę, ten konkurs spadł mi trochę z nieba. Nie chodzi mi o nagrodę, ale o to żeby podzielić się z kimś tym, że dałam radę!

Pozdrawiam i życze siły w dążeniu do Waszych malutkich bądź też wielkich celów ;o)
ddmilena
napisał/a: ddmilena 2010-10-03 17:14
Moja historia zaczyna się w momencie kiedy miałam 15 lat. Właśnie wtedy odkryłam swoje zamiłowanie do mody. Jako nastolatka uwielbiałam przebierać się tysiące razy dziennie, chodzić po sklepach i oceniać nowe kolekcje. Tata mnie rozpieszczał, miałam ubrania jakie tylko chciałam, od zawsze wiedziałam, że moja przyszłość wiąże się z modą. Rok później rozwiedli się moi rodzice. Tata wyjechał, a ja zostałam sama z mamą i młodszym bratem. Było nam ciężko. Mogłam zapomnieć o swojej miłości do mody, ponieważ nie mieliśmy na to pieniędzy. Starałam się unikać centra handlowe, ze smutkiem patrzyłam na pięknie ubrane kobiety na ulicy. Musiałam poświęcić swoje marzenia. Pewnego dnia poszłyśmy z koleżankami uczcić zakończenie matur do pobliskiej restauracji znajdującej się w centrum handlowym. Wracając minęłam sklep z damską odzieżą. Postanowiłam tam wejść i tak zostałam aż do zamknięcia. Oglądałam ubrania, przymierzałam je, wyobrażałam sobie, że kiedyś będę mogła ubierać się jak sobie zamarzę. Od tamtego dnia, chodziłam codziennie do tego sklepu. Przymierzałam ubrania, odwieszałam te, które ludzie zostawiali gdzie popadnie, zaprzyjaźniłam się z obsługą sklepu. Po pewnym czasie pani kierowniczka zaproponowała mi pracę jako sprzedawca. Byłam wniebowzięta! Kochałam tę pracę, starałam się jak mogłam, udzielałam ludziom porad, pomagałam dobierać strój, byłam chyba najbardziej zaangażowanym pracownikiem. Pewnego dnia stały klient, który przychodził tylko w czasie moich godzin pracy zaproponował mi pracę. Chciał żebym została jego osobistą stylistką! Zgodziłam się, miałam teraz dwie prace. Zrobiłam sobie potrzebne kursy stylizacji, skończyłam studia. Zakończyłam swoją ukochaną pracę w sklepie odzieżowym, ale teraz robię to co naprawdę kocham, kreuję wizerunki innych ludzi. Po latach przekonałam się, że nigdy nie wolno rezygnować z marzeń, nawet gdy się wydaje, że wszystko stoi im na drodze.
laurence
napisał/a: laurence 2010-10-03 17:30
Jeszcze kilka lat temu żyłam sobie spokojnie i beztrosko. Miałam pasjonującą pracę, do której chodziłam z przyjemnością i normalny, szczęśliwy dom, do którego wracałam jak na skrzydłach. Wszystko działało dokładnie tak, jak sobie wymarzyłam: świetna praca, przystojny, wrażliwy mąż, dwójka fajnych dzieci, dom z ogrodem. Nie byłam zachłanna, marzyłam o tym, o czym zwykle marzą młode dziewczyny... móc kochać i być kochaną, czuć się potrzebną i wyjątkową dla kogoś…

Informacja o chorobie starszej córki była dla mnie jak uderzenie obuchem w głowę. Słowa: cukrzyca typ I, insulinozależna, trzustka zniszczona w 90% itp. docierały do mnie z trudem. W tym dniu mój poukładany, radosny świat roztrzaskał się w drobny mak. A moja niespełna czteroletnie córeczka od tego dnia miała nie przeżyć ani jednego dnia bez bolesnego kłucia maleńkich paluszków, gładkich pośladków i chudych ramionek, którymi obejmowała mnie rozpaczliwie szukając ucieczki przed złowrogo wyglądającą igłą. Decyzję o mojej rezygnacji z pracy zawodowej podjęliśmy wspólnie z mężem, mając świadomość, że nikt inny nie zajmie się tak dobrze naszym dzieckiem jak ja. To było trudne zadanie: zmiana diety dla całej rodziny (nie chcieliśmy robić różnicy, żeby córka nie czuła się w żaden sposób pokrzywdzona widząc, że na jej talerzu jest coś innego), przeliczanie porcji jedzenia na dawki insuliny, regularne pomiary cukru, także w nocy (to bardzo ważne, ponieważ w tym wieku intensywnie rozwija się mózg dziecka i wszelkie niedocukrzenia hamują ten rozwój), pilnowanie pór posiłków i wiele innych czynności, o których zdrowy człowiek po prostu nie ma zielonego pojęcia. Nasze domowe życie zmieniło się diametralnie: odnosiłam wrażenie, że cały dzień kręcił się wokół jedzenia i „mierzenia”. Czteroletnie dziecko nie zawsze potrafiło dokładnie wyrazić swoje złe samopoczucie, dlatego każdy nieuzasadniony płacz, wybuchy złości, apatia były powodem konieczności sprawdzenia co dzieje się „z cukrami”. Cierpliwie tłumaczyłam córce dlaczego znowu musimy kłuć paluszki, skąd bierze się przyczyna złego samopoczucia – wytężałam całe swoje siły, aby nauczyć ją samą rozpoznawać zależności między tym co zjadła a późniejszym samopoczuciem, między samopoczuciem a wynikiem pomiaru jaki wyświetla się na glukometrze, czy cyferki jakie się wyświetlają to jest dobry pomiar, czy za nisko czy może za wysoko i jak należy wtedy zareagować. Miałam świadomość, że ten czas to egzamin mojej odpowiedzialności za życie i zdrowie małego człowieczka, którego wydałam na świat. Po kilku miesiącach udało nam sie zdobyć pompę insulinową i niedługo potem zdecydowaliśmy, że córka powinna wrócić do przedszkola, licząc na to, że kontakt z rówieśnikami pozwoli jej choć na chwilę zapomnieć o bólu, kłuciu i jedzeniu.

Placówka nie była przygotowana na dziecko z cukrzycą. Po wielu rozmowach z dyrekcją i pertraktacjach z wychowawcą udało mi się wynegocjować 4 godzinny, codzienny pobyt dziecka na następujących warunkach: śniadanie córka je w domu, na obiad przywożę własny, domowy posiłek (podobny do tego, który tego dnia jest w przedszkolu ale dokładnie przeliczony na insulinę) o określonej porze, córka mierzy cukier sama kiedy tylko zajdzie taka potrzeba a pani jej pomoże odczytać wynik i dzwoni do mnie po jego interpretację, ja jestem pod komórką i przyjeżdżam natychmiast, gdyby działo się cokolwiek odbiegającego od normy. Do tego jeszcze dostałam zgodę dyrekcji na przeprowadzenie szeregu pogadanek: dla dzieci z przedszkola na temat choroby jaką jest cukrzyca, jak należy się z obchodzić z pompą którą nosi córeczka, na temat słodyczy i częstowania nimi w przedszkolu, dla rodziców dzieci z grupy wiekowej mojej córki i całego personelu który miał styczność z moim dzieckiem. Przeprowadziłam szereg rozmów, odpowiadałam na różne dziwne pytania (np. czemu karmiłam córkę cukrem (!) albo czy cukrzyca jest chorobą zakaźną:)) i uświadomiłam sobie jak niski jest poziom wiedzy o tej chorobie. A niewiedza ze strony dorosłych oznacza kłopoty chorego dziecka najpierw w przedszkolu a potem w szkole. Przed zapisaniem córki do zerówki miałam już komplet własnych materiałów edukacyjnych dla dzieci, rodziców i nauczycieli. Szperałam w tym czasie dużo w internecie, wchodziłam na różne fora (między innymi trafiłam wtedy na forum polki.pl) żeby zebrać wiedzę, w jak najbardziej przystępnej formie, po to by móc ją przekazać tym, którzy w przyszłości będą edukować moje dziecko. Zanim jeszcze córka poszła do szkoły przeprowadziłam pogadankę dla całego personelu szkolnego na temat zagrożeń, udzielania pomocy, czynności jakie mały diabetyk musi wykonać, żeby czuć się bezpiecznie i mieć dobre samopoczucie – a co za tym idzie móc spokojnie skupić się na przyswajaniu wiedzy. Moja otwartość i znajomość rzeczy była kluczem do zrozumienia wagi problemu przez pracowników szkoły i sukcesu jaki za tym poszedł. Córka zaczęła naukę w I klasie w małej, 15-osobowej grupie dzieci, sala lekcyjna nie jest zamykana na klucz i córka ma do niej dostęp przez cały czas, gdzie spokojnie i bezstresowo może zmierzyć cukier i zjeść przekąskę w przyzwoitych, higienicznych warunkach. Każdy nauczyciel zna ją z widzenia i wie jak zareagować w przypadku hipoglikemii. To wszystko sprawia, że zarówno ja jestem spokojna o nią ale i ona czuje się bezpiecznie przez cały czas spędzony w szkole pośród swoich koleżanek. Jest wesołym, uśmiechniętym i „zdrowo” wyglądającym dzieckiem. Na pierwszy rzut oka nie różni się niczym od swych rówieśników, no… może tylko tym, że na przerwie podjada marchewki a nie lizaki czy batoniki.

Cukrzyca bardzo zmieniła naszą rodzinę: staliśmy się dla nawzajem dla siebie wsparciem: ja wspieram córkę w jej codziennych zmaganiach z cukrzycą, mąż wspiera mnie w ciężkiej i żmudnej pracy organizowania zaplecza, nawet młodsza córka dołącza się do naszej „grupy wsparcia” i rezolutnie dostosowuje się do sytuacji. Wprowadziliśmy system „nocnych zmian”, tak aby każde z nas, dorosłych mogło się porządnie wyspać co którąś noc albo weekendowy poranek. Opracowaliśmy też program przeliczający jedzenie na insulinę, którego głównym założeniem była prostota, tak aby nawet małe dziecko umiało go obsłużyć- córka zaczęła z niego korzystać już jako 5-latek. Dziś program jest dostępny w Internecie dla każdego i sporo osób z niego korzysta na co dzień. Niedawno dostałam e-maila od 13-letniej dziewczyny z prośbą aby wysłać jej wersję programu na komputer ponieważ nie ma stałego dostępu do internetu. Wiem, że ułatwiłam życie nie tylko sobie i mojej chorej córeczce, ale także innym osobom, dla których te skomplikowane przeliczenia, tak ważne w leczeniu cukrzycy są ogromnym problemem, tak jak kiedyś były dla mnie.
Dziś mogę powiedzieć, że przeszłam długą drogę, by odzyskać to, co utraciłam tamtego dnia czyli normalność i wiążący się z nią spokój w sercu. Kiedy choroba wdziera się na stałe do czyjegoś życia trudno jest nie porównywać życia „przed” do tego, co jest obecnie. Ale dziś już wiem, że cukrzycę można oswoić, nauczyć się nad nią panować, sprawić, że nie uwiera tak mocno i nie stanowi przeszkody w realizacji jakiegokolwiek marzenia. Moja córka także wie o tym i wzrasta ze świadomością, że może osiągnąć wszystko co tylko zechce! A ja? Na razie nie wracam do pracy. Teraz skupiam się na wspieraniu małych diabetyków i ich rodziców w trudnych zmaganiach z cukrzycą. I to daje mi ogromną satysfakcję!
bella63
napisał/a: bella63 2010-10-03 18:45
Jeśli człowiek jest chory -to największym jego marzeniem jest, by znowu wszystko było jak dawnej, by żyć i cieszyć się każdą najmniejszą rzeczą jaka nas otacza-by świat znowu stał się piękny.Walka z moją chorobą nie była łatwa , była to walka na śmierć i życie.Udało się, dzisiaj mogę powiedzieć ,że jestem naprawdę szczęśliwa .Pomogła mi w tym silna wola , rodzina i nadzieja --że przecież marzenia się spełniają --bo życie bez marzeń nie miało by wogóle sensu.
Anoreksja, kosztowała mnie bardzo dużo.Próbowałam się kamuflować,cały czas bolała mnie głowa, nie mogłam spać choć byłam zmęczona okrutnie.Taka próba "silnego" kamuflarzu jest beznadziejna, trzymać w sobie te wszystkie emocje i płakać w poduszkę, aby nie dać po sobie poznać .Tak samo jak chęć zwymiotowania mnie pchała do przodu tak samo pchała mnie do tyłu. Znów walka "idź zwymiotuj" vs. "opanuj się, nie wymiotuj". Czasami czułam się jak opętana. Te myśli, które ciągle w głowie się kłębią i nie dają spokoju. Kiedy opanowywałam chęć zwymiotowania, to myślałam o innych próbach okaleczenia siebie.Wizyty u psychologa,teraz wiem, że wizyta to jedyne dobre wyjście, aby zaoszczędzić sobie nerwów i łez. Nic tak nie oczyści jak rozmowa ze swoim psychologiem, który przyczyni się do tego, że żyjesz.Wiadomo z anoreksji wychodzisz jak tego bardzo chcesz i pracujesz nad sobą. Moja kolejna się zakończyła sukcesem. To najważniejsze, że nie poszłam po najmniejszej linii oporu, tylko zawalczyłam po raz kolejny ze swoja psychiką. Równowaga i akceptacja tego kim i jaką jestem pozwala w osiągnięciu wysokiej samooceny, która sprawia, że czuje się silna, że nic nie jest w stanie odebrać Mi chęci życia i zdrowego rozsądku. Czuje, że żyje i dla kogo żyje. Najgorsze już za mną, nie mogę powiedzieć, że pokonałam anoreksję raz na zawsze - teraz pracuję nad tym aby "ona" już nigdy nie wróciła, nie chce rujnować sobie życia, staram się nadrobić stracone lata. To co przeszłam udowodniło mi, że jestem bardzo dzielna i twarda. Pokonałam nadchodzącą śmierć, śmierć na własne życzenie...to ogromny sukces, największy...



napisał/a: gochunia 2010-10-03 19:12
Moja hisoria jest tajemnicą ....

Urodziłam się w pod Krakowem , w małej wsi w 1953 r . Moje wpomnienia sięgają od momentu ,
Gdy miałam 6 lat i od swojej bogatej ciotki Zuzy która na odwiedziła przyjezdzajac
aż z Paryża dostałam , francuską lalkę . Pokochałam ją od razu , miała piękne złote loki ,
i śliczną różową sukienkę . Pewnego razu upadła mi na błoto
pod naszym domem . To dla niej zrobiłam pierwszą w swoim życiu sukienkę , podkradłam
mamie kawałki różnych kolorów materiałów ( mama szyła dla nas ubrania , bo na te w sklepie
nie było nas stać ). Sukienka którą wtedy uszyłam , była fioletowa z białymi falbankami .
Kilka lat później poszłam do szkoły w Krakowie , codziennie musiałam dojeżdżać do niej
około 50 kilometrów . Nie przepadałam za nią , nie miałam żadnych przyjaciół -
wszyscy byli z miasta , ładnie poubierani , dziewczyny nosiły spódniczki kupione w
drogich sklepach , często również zagraniczne ..Wszyscy się ze mnie podśmiewali ,
nie miałam pieniędzy często chodziłam długie tygodnie w tym samym..
Po szkole wszyscu chodzili do kawiarni na Krakowskim rynku na lody a ja musiałam wracać
do domu gdzie czekał na mnie obiad jak zawsze ten sam ziemniaki okraszone słoniną .
Chdziłam często ze szpuszczoną głową , po nowo otwartym domu handlowym czułam
ogromną samotność i zazdrość patrząc na ludzi których stać na wszystko .
Najbardziej w tym okresie uwielbiałam zajęcia z plastyki , szkicowałam piękne kobiety
w uroczych sukienkach , doposowanych kolorach . Z plastyki byłam najlepsza w szkole .
Kiedyś nauczycielka poprosiła mnie o pożyczenie szkicu , gdyż bardzo jej się podobał ,
stwierdziła że uszyje sukienkę dokładnie tak jak ja narysowałam...
Gdy się w niej pojawiła wszyscy myśleli że kupiła ją gdzieś za granicą....
Od tego momentu czas w szkole przeleciał mi jak przez palce , projektowałam sukienki dla
nauczycielek , często dostajac od nich drobną zapłatę .....
Pewnego dnia gdy odwiedziła nas ciotka Zuza , juz po śmierci ojca stwierdziła że zabierze
nas do siebie , a mama będzie pomagać w prowadzeniu domu ....
Nie mogłam uwierzyć temu wszystkiemu co się działo , zamieszkałam W Paryzu na Le Marais.
Miałam nadzieje że od tego momentu moje życie się zmieni i tak się stało...
Któregoś dnia moja ciotka zobaczyła moje projekty , nie mogła wyjść ze zdumienia i
podziwu , parę miesięcy poźniej dzięki jej aprobacie dostałam się
do szkoły projektowania Chambre Syndicate de la Haute Couture .
Nosiłam już ubrania własnych projektów , w Paryżu łatwo było znaleść eksluzywne i piękne
materiały ..
A ja znowu byłam najlepsza w szkole , nie wiem jak to się stało , po prostu
uwielbiałam ubierać , dobierać dodatki i komponować wszystko w spójną całość .
W ostatnim roku wziałam udziłam w konkursie na projekt sukiennki koktajlowej organizowanym
przez Woolmark i.. wygrałam ..

Tam dojrzała mnie ówczesna redaktorka pisma Vouge , i to ona zaaranżowała moje spotkanie
z Christianem...
Zostałam jego główną projektanką , tuż po jego śmierci stanęłam na czele jego domu mody ..
bankrutującego wtedy ale dzięki moim ambicjom , upartości w dążeniu do celu i
pracowitości udało mi sie ten dom uratować...

Dzisiaj gdy mam prawie całe zycie za sobą nadal mieszkam w Paryżu , ale nie mogę
zapomnieć o Polsce i to dlatego ostatnio podjęłam się zadania zaprojektowania kolekcji
dla firmy Reserved . Szkicując zaczęłam sobie przypominać dzieciństwo , jak zaczęłam
życie od łeż , biedy , zazdrości i jak je kończe posiadając mężą , dzieci wnuki i jak
bardzo rozwinęłam swój talent.. I dla tego też wpadł mi od
razu pomysł jak nazwać tą kolekcję " My Beautiful Story "a może i nie ?
niech będzie tylko "Beautiful Story " - bo każdy z nas ma w swoim życiu piękną historie.
napisał/a: zebrrra 2010-10-03 19:12
Opowiem Wam historię kobiety, która nigdy nie bała się życia, wyciągając śmiało rękę po swoje marzenia. Moja babcia, Teresa, pokazała, że nie ma rzeczy niemożliwych.
Mieszkała wraz z rodzicami w małej leśniczówce na skraju lasu. Kochała wszystko, co ją otaczało- las, zwierzęta i tę niewinną ciszę dookoła. Opiekowała się rannymi ptakami, sarnami okaleczonymi przez sidła kłusowników, biedronkami, które pomyliły drogę. Marzyła, by w przyszłości zostać weterynarzem. Ludzie, których spotykała na swej drodze, często drwili z jej planów, uważając je za nierealne, bezsensowne, a nawet głupie. Nikt nie wierzył, że można się wyrwać z tej małej wioski, o której zapomniał cały świat. Miała osiem lat, gdy wybuchła wojna. Wkrótce straciła ojca i ukochanego brata. Każdego dnia modliła się cichutko, by skończył się ten koszmar. Po wojnie została prawie sama na świecie, nie wiedząc, w którą stronę powinna iść. Leśniczówka spłonęła, ale marzenia o lepszym życiu wciąż tkwiły głęboko w jej sercu.
Wraz z końcem wojny powróciła wiara w sens marzeń. Wiedziała, że wystarczy jeden krok do przodu, by być bliżej nich. Pewnego dnia postanowiła zmierzyć się ze światem. Spakowała kawałek chleba i cztery soczyste antonówki, by poszukać swojego miejsca na ziemi. Po dwóch dniach wędrówki dotarła do małej wioski na Podlasiu. Chodziła od drzwi do drzwi, pytając o pracę i dach nad głową. Pierwszą noc spędziła na pobliskiej polanie i wpatrując się w gwieździste niebo, szukała odpowiedzi na pytania, które kłębiły się w jej głowie. Wczesnym rankiem znowu udała się do miasta. Po długich poszukiwaniach usiadła zmęczona na ławce pod apteką. W pewnej chwili dostrzegła kobietę niosącą wielkie pudła, nie mogąc przecisnąć się przez drzwi. Zerwała się szybko na nogi, by pomóc bezradnej aptekarce. To był pierwszy krok w stronę marzeń. Potrzebna była pomoc w aptece więc z wielką radością zgodziła się tam pracować. Była szczęśliwa, bo jej życie znowu wróciło do normalności. Potrafiła na nowo się śmiać i czerpać radość z codzienności. Wieczorami studiowała książki, by wrócić do szkoły i ostatecznie móc podejść do egzaminu maturalnego. Tak mijały lata. Do pełni szczęścia brakowało jej tylko jednego- bycia weterynarzem. Ludzie po raz kolejny starali się zdeptać te marzenia, tłumacząc, że osiągnęła wystarczająco dużo, by na tym poprzestać. Pewnego dnia Teresa napisała list do Lwowa z prośbą o przyjęcie na studia weterynaryjne. Nie wiedziała czy otrzyma choćby najmniejszą odpowiedź, ale czuła, że stoi przed wielką życiową szansą. Mijały dni, tygodnie, miesiące. Każdego ranka zaglądała do skrzynki pocztowej, która stała przed domem. Nie było w niej nic. Po kilku miesiącach otrzymała niespodziewanie wiadomość, w której proszono ją o przyjazd do Lwowa wraz z kompletem dokumentów. Marzenie zaczęło się spełniać...
Moja babcia od zawsze uczyła mnie marzyć. Każdego dnia powtarzała, że wystarczy tylko czegoś pragnąć i nigdy nie stać w miejscu, bo każdy krok w stronę pragnień jest tym najważniejszym. Pokonała długą i trudną drogę od małej leśniczówki ukrytej na skraju lasu do wielkiego świata, jakim był dla niej uniwersytet. Choć przez wojnę straciła wszystko, co kochała, nie przestała iść do przodu. Staram się być tak silna jak moja babcia. Spełniłam już wiele własnych marzeń, ale nigdy nie stanęłam przed tak wielką próbą wytrwałości. Dzięki babci wiem, że mogę wszystko, zawsze... `
napisał/a: erikakr 2010-10-03 19:22
Największym osiągnięciem w moim życiu jest po prostu życie...

Wszystko zaczęło się pewnej styczniowej nocy ubiegłego wieku - niemal szesnaście lat temu. Na świat przyszła dziewczynka zmagająca się z przeciwnościami losu już od pierwszych chwil życia. Była zbyt mała. Zbyt bezbronna. 1800g niefortunnie połączone z zacofaną służbą zdrowia zwiastowało tylko jedno.. Ona nie chciała by ludzie, których kochała i kocha do dziś przez nią płakali. Pragnęła na ich twarzach wyzwolić szczery uśmiech, który zastąpiłby te smutne, zaczerwienione od gorzkich łez i podpuchnięte od braku snu oczęta.. Miała dosyć litościwych spojrzeń przepełnionych rozpaczą. Przecież dopiero otrzymała największy i najpiękniejszy dar jaki kiedykolwiek jej się przytrafił - otrzymała życie, które chciała w pełni wykorzystać, a więc niby dlaczego niezasmakując go, miałaby je oddawać? Otrzymała imię, z którego do dziś jest dumna, którego nigdy się nie powstydziła - nadano jej imię, które niegdyś nosiły córki germańskich wojowników. Po mimo, że jej tatuś był polakiem a do wojownika mu było daleko - to ona się z nim idealnie utożsamiała. Od pierwszych chwil życia Erika była wojowniczką walczącą o marzenia, walczącą o własne życie.. Tą walkę toczy do dziś - wygrała do tej pory piętnaście lat, siedem miesięcy i jeden dzień wspaniałego życia, pełnego niespodzianek, łez, smutków i radości, przepełnionego wiarą i miłością, którą otrzymuje i którą się dzieli z osobami, wnoszącymi do ów życia wiele dobrego. Nieraz płakała. Nieraz zamykała się w pokoju bądź uciekała gdzieś daleko, od ludzi, od problemów. Ale wracała z podniesionym czołem stawiając opór złu, które stara się niwelować każdego dnia. Ma mnóstwo kompleksów. Mnóstwo wątpliwości i pytań na które nie może znaleźć odpowiedzi ale ciągle szuka.. Ciągle dziekuje za życie. Dziękuje za to, że może płakać, że może popełniać błędy, że może pokonywać przeciwności losu i że może walczyć oraz udowadniać sobie i reszcie światu - że życie jest dobre i za żadne skarby nie zamieniłaby je na inne.. Oczywiście, że chciałaby być chudsza, zgrabniejsza, mądzejsza, bardziej lubiana, że chciałaby być silniejsza ale wie, że dzięki słabościom nabiera tej upragnionej siły, dzięki której po raz kolejny może wstać, otrzeć łzy i się najzwyczajniej w świecie uśmiechnąć. Gdyby miała opisać swój najlepszy, nazabawniejszy bądź najszczęśliwszy dzień - nie wiedziałaby, który wybrać, którą chwilą i którym szczęściem się podzielić, jednakże gdyby miała wskazać najgorszą chwilę w swoim życiu - takową, gdzie wylała najwięcej łez, gdzie zwątpiła w siebie i ludzi to wskazałaby kilka dat. Dat na wspomnienie których już nie płacze. Chwil, które owszem były - ale teraz, z biegiem czasu nie są już ważne.. Przyniosły sporo łez, sporo smutku, troszke namieszały w jej życiu, jednakże dzięki nim teraz docenia to, co ma - a ma wiele bo i życie i rodzine i przyjaciół i marzenia oraz cele do których z determinacją dąży. A o czym może marzyć nastolatka żyjąca w dwudziestym pierwszym wieku - wieku technologii i miliarda pokus czyhających na każdym kroku? Do czego może ona dążyć? Za jaki cel może sobie wziąść niedoświadczona, smarkata i niedojrzała dziewczynka nie mająca żadnego pojęcia o życiu? Za pewne wiele osób zadaje sobie takie pytanie z grymasem na twarzy. Bo przecież nie żyła ani w czasie wojny ani w czasie epidemii czy też stanu wojennego. Owszem! Nie doświadczyła głodu niedoświadczyła tyfusu nie stała z rodzicami w tygodniowych kolejkach za parą butów na kartki ale czy to czyni ją gorszą? Czy to skazuje ją na pośmiewisko wśród "dorosłych i doświadczonych"? Nie będzie udowadniać ludziom, że miała wystarczająco źle - zresztą byłoby to nie prawdą.. Od początku była szczęśliwa - raz bardziej raz mniej - ale nic nie przychodzi łatwo - nawet im, nawet jej - dzieciom, które mają i internet i telefony, dla których świat stoi otworem - aby coś osiągnąć trzeba chcieć. Ona chce.
Ona chce żyć i tym życiem się cieszyć. Ma wiele marzeń - tych skrytych i tych, o których wiedzą inni, tych małych i tych sporych, nierealnych i tych całkiem do spełnienia ale kiedy leży na trawie i zachwyca się niebiem i dostrzega spadającą gwiazdę to szepcze tylko jedno - chce być szczęśliwa! Za cel sobie to właśnie wyznaczyła - to wieczne szczęście i uśmiech, pracę, dzięki której będzie czuć się ważna i potrzebna, rodzinę, którą będzie kochać nad życie i mężczyznę, dla którego będzie całym światem.. Erika chciałaby także wnieść szczęście do serc innych.. W szczególności nauczyć dwie osoby radowaniem się z życia, osoby, które tak bardzo kocha.. A które o tej jej miłości nie wiele wiedzą.. Tak bardzo by chciała aby oni mogli iść przed świat z uśmiechem na twarzy, uśmiechem którego im tak bardzo brakuje.. Dlaczego nie może tego sprawić? Dlaczego nie ma odwagi by powiedzieć, że kocha.. Owszem - ona ma wiele wad. Wiele osób rani. Umie kłamać i wykorzystuje to w codziennym życiu. Nie jest ani idealna ani wspaniałomyślna czy też wyjątkowo uzdolniona.. Po mimo tego wszystkiego można ją polubić - może nie zrozumieć ale zaakceptować. Ona pragnie tej akceptacji. Pragnie być doceniona. Pragnie. Oczekuje i wymaga.. I prosi. O co? By nie odrzucać tych setki słów tylko dlatego, że autorka urodziła się dwa i pół roku za późno, że nie ma na kargu osiemnastu lat ani dowodu w portfelu. Jej historia za pewne nie wzrusza, nie wywołuje emocji ale jest historią napisaną przez życie - prawdziwą, osobistą, przepełnioną sentymentem samej autorki - bez doświadczenia, które teraz próbuje zdobyć i które bardzo możliwe, że będą chcieli jej odebrać - ale tych zaledwie a może nawet aż - piętnastu lat nikt jej nie odbierze. One są, one były i będą zapisane w jej pamięci.. W jej wspomnieniach i kilku słowach znaczących dla niej samej na prawde sporo. Ona nie pisze, nie zwierza się, by otrzymać upominek, z którego za pewne bardzo by się cieszyła. Ona nie chce wzbudzać litości. Ona chce powiedzieć to o czym chciała powiedzieć już dawno.. O niej samej. O nieidealnej ale prawdziwej dziewczynie chcącej żyć. Dziewczynie, która chce powiedzieć jeszcze jedno - a raczej wykrzyczeć.. Wykrzyczeć prosto w twarz miłośnikowi wolnych związków i rozmów nocami bez zobowiązań - że to dla niego się uśmiecha, że po mimo tych 10 tysięcy kilometrów jakie ich dzielą ona kiedyś tam poleci zobaczy go i przewróci jego życie do góry nogami. Marzenia się spełniają - na prawdę! Dlatego za kilka lat ona będzie nadal szczęśliwą dziewczyną w zasadzie to już kobietą, z bagażem doświadczeń, która pokaże wszystkim na co ją stać, która pokaże, że nie ważne jest miejsce w którym poznaje się przyjaciela - najważniejsze to aby był prawdziwy.. Którą zobaczycie w telewizji bądź usłyszycie w radio przekazującą wam informacje. Która po mimo wszystkiego będzie cieszyć się życiem. Która ma przyjaciółke na drugim końcu Polski i przyjaciela na drugim końcu świata.. Która opisuje swoją historie z nadzieją. Nadzieją, że ta historia jest ważna - może nie zmieni dziejow ludzkości ale może jednak sprawi, że choć jedna osoba zawalona obowiązkami i zagubiona gdzieś w szarej rzeczywistości się lekko uśmiechnie.. Bo wcale nie jest tak źle. Bo życie jest dobre po mimo tych łez bo ludzie są dobrzy po mimo tej nienawiści.. Trzeba chcieć ujrzeć dobro i tym dobrem się cieszyć bo kocha i żyje się po mimo wszystko.


http://img683.imageshack.us/img683/2141/dsc0056t.jpg

napisał/a: izka_88 2010-10-03 19:32
Witam,

Moje życie zawsze było wesołe pełne zabaw i humoru, do końca nie wiem czy to z powodu mojego charakteru czy dużej rodziny. Mam czwórkę starszego rodzeństwa i pokaźną chmarę kuzynostwa. W domu zawsze to ja byłam tą najmniejszą, najsłabszą i dosyć chorowitą osóbką. Dlatego wyjawiając moje marzenie, wszystkim wydawało się irracjonalne. Marzyłam bowiem aby zostać znaną, zawodową, polską siatkarką. Często oglądałam w telewizji mecze siatkarskie a także film „Rocky”, który ukazywał, iż warto wierzyć w swoje marzenia. Jednak był mały problem mieszkałam w małym miasteczku i nie znałam nikogo ze świata sportu. Prawie każdego wieczoru przed pójściem spać marzyłam o adrenalinie związanej z rozgrywkami, zdobywaniu punktów, wygranych, sukcesie. Wybierając liceum postanowiłam trochę zaryzykować i wyprowadzić się z domu przeprowadzając się do dużego miasta i tam się uczyć. Parę miesięcy wtedy żyłam głównie nadzieją, że jest mała szansa aby urzeczywistnić moje marzenie. Może ktoś mnie odkryje, dostrzeże mój talent, zainwestuje we mnie – myślałam. Jakie było moje rozczarowanie gdy zjawiłam się w nowym mieszkaniu – internacie. Pierwszy raz byłam sama, bez rodziny, ogarniała mnie wielka tęsknota. Musiałam się usamodzielnić a wielkie miasto mi tego nie ułatwiało. Wiele razy gubiłam się, myliłam drogę i tramwajem jechałam w drugą stronę miasta gdzie po zmroku szukała drogi powrotnej. Co najgorsze nie było widać nawet małej iskierki by ziściły się moje pragnienia. Próbowałam się jednak nie zrażać. Po zajęciach lekcyjnych chodziłam na salę gimnastyczną i ćwiczyłam. Miałam wiele dni zwątpienia, telefonując do mamy szlochałam, żeby mnie stąd zabrała. Mama płacząc razem ze mną próbowała mnie przekonać, że musze zawalczyć o swoje a sukces jest nierozłączny z porażką. Niedowierzając jej dalej starałam się dawać z siebie wszystko. Aż pewnego dnia po wf-ie podszedł do mnie starszy mężczyzna. Okazało się, iż jest on trenerem miejscowej drużyny siatkówki kobiet juniorek i przyglądał się mi i koleżance podczas zajęć. Kiedy zaproponował nam żebyśmy przyszły na następny dzień na trening odebrało mi mowę. Byłam tak podekscytowana, że nie mogłam nic jeść, ani spać w nocy. Z wypiekami na twarzy odliczałam minuty do tak długo wyczekiwanego treningu. Trening okazał się morderczy. Chciałam dać z siebie 200%, lecz było to strasznie trudne. Na drugi dzień zakwasy nie pozwalały mi wykonać żadnego ruchu. Cały czas byłam w niepewności czy trener zechce żebym przyszła choć jeszcze raz. Kiedy po południu usłyszałam telefon kamień spadł mi z serca. Dalej poszło jak po sznurku. Życie toczyło się tylko koło szkoły i treningów. Kiedy pierwszy raz wraz z drużyną zdobyłyśmy złoty medal młodzieżowych mistrzostw polski w siatkówce moja radość osiągnęła apogeum !

Dziś gram w I lidze i ciągle mam nadzieję, że jeszcze sporo sukcesów przede mną. Dodatkowo studiuje na AWF, pragnę w przyszłości dawać szansę młodym talentom tak jak i mi umożliwiono spełnić moje marzenie.[/FONT]
napisał/a: ~wesola_pszczola 2010-10-03 20:11
Moja historia nie jest ani brzydka ani piękna. Nie wzbudza litości ani śmiechu, nie jest wykwintna, prawdziwa ani zmyślona. Jest wszystkim. Jest niczym. Jest mną.
Mam 25 lat, siostrę, która jest dla mnie bardzo ważna, co nie przeszkadza jej mi dogryzać (i vice versa) i tytuł magistra.
Zaliczam się do tych procentów bezrobotnych Polaków z wykształceniem wyższym.
Zawsze wydawało mi się, że te procenty nie przekładają się aż tak realnie na realne osoby. Te liczby gdzieś były i jeśli nawet uderzały, to w ludzi bez wykształcenia, nie przekwalifikowanych, w humanistów. Inżynier nie mógł być bezrobotny. Nie inżynier świeżo po studiach z głową pełną planów do realizacji i przygotowany na niepowodzenia.
Zapomniałam, że jestem kobietą.
Zapomniałam, że po studiach trzeba mieć ze sto lat doświadczenia, którego nie miałam jak zdobyć, bo poświęcałam się od rana do nocy zajęciom, które wypełniały moje całe tygodnie.
Zapomniałam, że ślęcząc nad książkami, nie poznaję ludzi, których mogłabym wykorzystać jako potencjalne "znajomości" w kadrach jakiejś firmy.
Zapomniałam, że powinnam grać nieuczciwe, nie pomagać, nie dokształcać innych, nie wychodzić ze znajomymi, którzy mieli dla mnie tylko i wyłącznie wtedy czas, kiedy ja go nie miałam - nie zważając na protesty.
Zapomniałam, że ciężka praca i wiedza są nieprzydatne bo na końcu wygrywają ci, którzy umieją "zagadać", omotać, zbajerować, umieją pustą głową przekonać do siebie ludzi.
Zapomniałam, że uczelnia nie premiuje osób, które się starają i uczą, a tylko wyniki - nawet jeśli otrzymane dzięki oszustwu.

Nie, nieprawda. Nie zapomniałam o tych rzeczach - ja o nich po prostu nie wiedziałam.
Nie narzekam. Powoli odnajduję się w rzeczywistości, która okazuje się być mniej kolorowa i wypracowuję siłę w łokciach, żeby móc się nimi rozpychać. Tylko po to, aby zauważono, że mała kobieta także może mocować się z życiem.
Nie mam zamiaru grać nieuczciwie. Chyba nawet bym nie umiała.
Mam zamiar znów wziąć plik CV, ksero dyplomu i zapasowy uśmiech i pukać od firmy do firmy, pytając o stanowiska pracy. Chcę widzieć się twarzą w twarz z tymi, którzy przyjmują lub prawie na moim oczach wyrzucają przygotowane przeze mnie dokumenty. Lubię widzieć, jak reaguje się na moja obecność, na moje poszukiwania. Odrzucenie boli także mocniej, niż gdyby to był jakiś wysłany w eter mail, ale wolę się hartować. Bo tylko najsilniejsi są w stanie przetrwać. A ja, mimo delikatności, złoży cierpliwości (wyczerpywanych zazwyczaj na siostrę) chcę przetrwać, założyć rodzinę, być szczęśliwa.
Jestem o krok, czuję to.
Teraz tylko muszę pamiętać, że poddają się tylko ci, którzy nie wierzą w swoją wygraną. A ja, mimo że wątpię, staram się o sobie myśleć, jak o człowieku pełnym zalet - a nie kolejnej cyfrze, uzupełniającej statystyki
napisał/a: micronesia 2010-10-03 20:18
:))
napisał/a: faren 2010-10-03 21:00
Stała z przyklejoną twarzą do szyby, patrzyła nieobecnym wzrokiem przed siebie. Miał być piękny wieczór i gwiaździste niebo a tymczasem…padał deszcz, który pogłębiał jej melancholię. Krople łączyły się, by wspólnym strumieniem spływać tworząc ścieżki, zygzaki…jedna po drugiej ginęły, zlewały się w całość…anonimowe, zjednoczone w swoim działaniu. Obserwowała z zaciekawieniem to niezwykłe zjawisko i czuła całym sercem, że jest taka małą kropelką zagubioną w potoku tysięcy innych. Kim była? Zwykłą dziewczyną stojącą na rozwidleniu drogi życiowej. Właśnie zdała maturę i to rewelacyjnie…a mimo to zupełnie nie mogła wybrnąć z tego dołka jakim było zakończenie Liceum, rozstanie z ukochanymi przedmiotami, polonistką i woźną, jej najbliższą powierniczką, której fartuch często służył za chusteczki. Wychowywana przez ojca, gdyż mama odeszła dawno temu nie mogąc pogodzić ambicji zawodowych z życiem rodzinnym. Musztra wojskowa nie pomagała w budowaniu klimatu, ciepłej i rodzinnej atmosfery. To twarda szkoła życia bez sentymentów i roztkliwiania się nad sobą. Ojciec zawodowy wojskowy dbał o żywność i zaplecze ale uczucia pozostawił gdzieś daleko…zamykając w skrzyni, głęboko pod sercem chowając do niej klucz. Ania żyła więc w twardym świecie który miast ją uodpornić na wrażliwość spowodował, że nosiła maskę twardzielki zrzucając ją kiedy była sama i nikt nie patrzył. Nie była brzydka, ale taka się czuła…oszpecona, niezrozumiana i wyśmiewana przez większość mieszkańców małego, sennego miasteczka na południu Polski gdzie każdy zaglądał każdemu przez okno kuchenne i sypialne, by wiedzieć co się dzieje lub co może się wydarzyć. Świat obłudy, gry pozorów, zazdrości i nienawiści.
W takiej rzeczywistości przyszło jej dorastać, ale nie wyobrażała sobie innego miejsca, które dostarczałoby jej natchnienia do pisania pięknych wierszy. Dusza romantyka, wyobraźnia i najczystsze marzenia, pozwalały malować obrazy wierszem, niczym pędzlem nakrapiać żółć słoneczników. Delikatnie muskać zapachem dojrzewających zbóż i otwierać bramę słońca niczym świątynię wakacyjnej, letniej przygody.
Z nich czerpała siłę, odbierała pozytywną energię i w nich zawierała swe najskrytsze myśli i pragnienia. Przesiąkała złożonością naturą , stawała się jednością, cząstką tej bogatej struktury. Nie chciała wyjeżdżać, opuszczać domu z którym związana była na dobre i złe, tylko tutaj mogła pisać i ukrywać na strychu wiersze i poematy, ukrywać przed oczami wścibskich i zupełnie nie rozumiejących spojrzeń, wszędobylskich oczu zaciśniętych w złośliwym grymasie. Wykrzywionych ust z których złośliwe komentarze wystrzeliwane były z szybkością karabinu maszynowego i raniły serce tysiącem odłamków. Czytała w myślach wiersz który napisała:
Pada z nieba deszcz, tysiącem bębnów dudni.
Patrzę w chmur skupiska, tańczące z mocnym wiatrem.
Pada z nieba deszcz, tysiącem bębnów dudni.
Wesoły zabaw plac, zamienia hałas w ciszę.
Parasoli kształty ciemne, przysłaniają twarze,
anonimowi spieszą z ulic ku ciepłym sercom domów.
Letnich wspomnień czar, został tam,daleko za nami.
Poczuć możesz to, trzymając rękę na,fotografii.
I został nam już,tylko czas, uwiecznionych chwil.
Lato odchodzi...lato odeszło...
Przestało padać. Deszcz zamilkł pozostawiając po sobie przemoczone konary drzew i trawę zatopioną w myślach jak dotrwać do pierwszych promieni słońca...by ostatkiem sił utrzymać swe źdźbła na powierzchni. Wyszła z domu tak jak stała, boso i w cienkiej sukience która z wyraźną aprobatą przylgnęła do jej ciała ukazując zgrabną sylwetkę budującej się kobiecości. Stopy cichym mlaskaniem raz prawej raz lewej prowadziły Anię ku miejscu, które ona wyraźnie naznaczyła w myślach. Wolno...wciągając powietrze i dotleniając każdą komórkę organizmu zmierzała ku małemu jeziorku na skraju lasu. Tam siadając przy brzegu porośniętym tatarakiem najczęściej odnajdowała muzę, naturalne natchnienie, upust swych myśli które niczym odkorkowane wino zapachowym bukietem mąciło w głowie, szumiało i uderzało do głowy. W oddali połyskiwała tafla jeziora, tysiące świetlików unosiło swe małe lampiony by stworzyć nieopisaną grę światła i cienia...pozwolić upajać się pięknem tego miejsca które w dzień jest przystanią kaczek i koncertowych popisów świerszczy a noc...noc należy właśnie do świetlikowych tancerzy. Zblizyła dłonie i zanurzyła w zimnej wodzie która jak najlepsza przyjaciółka delikatnym muskaniem chłodziła spierzchnięte usta,gasząc pragnienie. Położyła się na mokrej trawie chłonąc nadmiar wody, zimne dreszcze przeszywały dając ukojenie, spowolnione zmysły odbierały tylko ciszę przerywaną szelestem sitowia. Cisza...cisza...cisza...Zamknięte oczy otworzyły drzwi marzeniom, setki słów łącząc się w zdania tworzyły natchnione obrazy, kolorem tęczowych motyli latały tuż nad nią...
Z tego dziwnego stanu wyrwał ją głos dochodzący tuż zza drzew...- Aniu jesteś wspaniała, bądź sobą na przekór wszystkim i wszystkiemu... Delikatny wietrzyk urywał słowa niosąc je wysoko ponad drzewa, zabrał ze sobą te wypowiedziane i te całkiem niesłyszalne...Gwałtownie zerwała się z miejsca, patrząc osłupiałymi oczami i szukając właściciela tajemniczej wypowiedzi. Przy pniu wielkiego Henia, starego dębu zamajaczył cień postaci...a może to tylko złudzenie, może nic nie słyszała a wszystko jest wynikiem “wrażliwej duszy” nastawionej na pozazmysłowe odbieranie...Podeszła do drzewa wypatrując w ciemnościach czegoś lub kogoś ale słyszała tylko drżenie liści jakby rytmiczne uderzanie nasilające się z każdą chwilą. To deszcz oznajmiał swoje powtórne przybycie. Wielkimi kroplami przejmował władzę w tym zakątku tak jakby chciał pokazać że to jego miejsce...i tylko jego.
Biegła do domu otoczona zewsząd wodą...Czuła na plecach oddech, nawet lekkie sapanie. Sierpniowy deszcz nasilał tempo swojej pracy by po chwili przejść w gwałtowną ulewę. Wbiegając na ganek obejrzała się za siebie...był tuż przy niej...chłopak z oczami w kolorze fiołków. Uśmiech na jego ustach spowodował ciszę...jakby bramy nieba zamknęły się nie przepuszczając ani jednej kropelki. Podniosła głowę wysoko w górę gdzie niebo usłane gwiazdami świeciło najjaśniej, najpiękniej. Popatrzyła na niego...w te niesamowite oczy i wszystko wiedziała...W jednej chwili wiatr zawirował, zakręcił i uniósł gdzieś daleko wspomnienie o pięknym chłopcu. Pełna wiary w siebie zatrzasnęła za sobą drzwi...jednym, pewnym ruchem bez zbędnych pytań, bez odpowiedzi.



Uploaded with ImageShack.us