Urodziłaś??napisz jak przebiegł twoj poród

napisał/a: KarolciaK 2016-01-14 13:58
believe, bylas bardzo dzielna
napisał/a: malwinka89 2016-01-14 14:45
believe,
napisał/a: krasnolud1 2016-01-14 19:43
believe, tak się lekko Cię czytało, jakby Twój poród był naprawdę lekki (no może poza zatrzymaniem tych skurczy)
Jestem trochę ciekawa, jak położna wyciągnęła łożysko? Bo ja musiałam je wyprzeć i nie wiem czy to zależy od budowy rodzacej, czy od techniki jaką przyjmie położna?
napisał/a: Itzal 2016-01-14 21:10
belive, to ja sobie życze taki poród
napisał/a: chasia 2016-01-29 14:28
Ile ja się naszukałam tego tematu...
łoooo matko

Chciałam Wam opisać naszą historię.

8 grudnia trafiłam do szpitala skierowana przez mojego gina z powodu cukrzycy, podwyższonego ciśnienia i osłabionej ilości ruchów dziecka.
Na miejscu młoda lekarka zbadała mnie, okazało się, że mam 1 cm rozwarcia więc zrobiła mi masaż szyjki "bo może coś ruszy". Potem ta sama lekarka zrobiła mi usg, na którym coś jej się nie spodobało, dokładnie serduszko Tomcia, powiedziała, że poprosi o konsultację starszych kolegów, ale mam się nie martwić "bo to nic istotnego klinicznie". Następnego dnia ta sama lekarka i dwóch bardziej doświadczonych kolegów zrobili mi usg, nie byli w stanie stwierdzić czy faktycznie coś jest nie tak, powiedzieli tylko, że dziecko będzie musiało być przebadane po porodzie.
W czwartek, 10 grudnia lekarz na obchodzie powiedział, że z uwagi na cukrzyce insulinozależną zaczną mi w poniedziałek 14(!!) grudnia wywoływać poród. Przeleżałam piątek, sobotę i niedzielę w szpitalu w oczekiwaniu. W piątek, 11 grudnia, odszedł mi czop z krwią, miałam cały czas nieregularne skurcze, bolał mnie brzuch i nic więcej się nie działo.
W poniedziałek, 14.12 po obchodzie wzięli mnie na badanie na fotel, rozwarcie nadal na 1 cm, zaproponowali założenie balonika. No więc chodziłam z tym balonikiem, przeszłam milion kilometrów po korytarzu i schodach, niestety nie dało to nic, we wtorek, 15.12 ,rano balonik wyciągnęli, okazało się, że rozwarcie zrobiło się na 4 cm, euforia zapanowała w gabinecie, podjęta decyzja o oxytocynie i tekst " z takimi warunkami to nie ma szans, żeby Pani nie urodziła". Pod oxytocyną leżałam 9h, nie pojawiło się nawet pół skurczu, położne przychodziły mnie oglądać jak jakiś eksponat, no generalnie masakra.
W środę, 16.12, na obchodzie powiedzieli mi, że mam tego dnia odpocząć i ewentualnie iść do biskupa, który jest akurat w szpitalu i z nim zagdać, żeby mi tam coś na górze wymodlił, skoro medyczne sposoby nic nie dają (to powiedział zastępca ordynatora)...
W czwartek rano, 17.12 znowu na fotel na badanie, rozwarcie się cofnęło, wynosiło 2 cm, znowu zaproponowali mi balonik z informacją, ze jeśli nadal nic nie ruszy, tow piątek 18.12 przebiją pęcherz i zakończa ciąże. No więc znowu mi zamontowali balona, ok 10 rano, a o 13 zaczeły się skurcze, nie były mocne, były takie jak przy pierwszym balonie, więc się nimi nie przejęłam, o 13 jeszcze wpadł do mnie na chwilę mąż przed pracą i śmiał się, że jeszcze się zobaczymy tego dnia, a ja go pogoniłam, żeby mnie nie wkurzał :D
o 14.30 przyszli moi rodzice w odwiedziny, skurcze były bolesne, ale do przeżycia, co 8 minut. o 16:00 poszłam siku i zgubiłam balon, wypadł, pomyślałam wtedy, że chyba jednak coś jest na rzeczy, skurcze co 5 minut, bolały jak cholera.
O 18:00 skurcze mega bolesne, ale nadal co 5 minut, poszłam do położnej, żeby sprawdziła co ze mną, bo balona już nie było, a ból został :D :D :D Położna wzięła mnie na ktg, coś tam niby się zapisało, ale bez szału, natomiast ja już chodziłam z bólu po ścianach no więć położna zadecydowała, że pokaże mnie lekarzowi, o 19 znowu badanie na fotelu przez ginekologa, rozwarcie na 5 cm i jazda na porodówkę, na tym etapie wozili mnie już na wózku, bo nie dałam rady chodzić, zadzwoniłam do męża o 19.15, że się jednak spotkamy i żeby wracał do mnie jak najszybciej bo RODZĘ, na co mój mąż do mnie z tekstem "o kurde, ale czad, już pędzę " :D
o 19.30 byłam na porodówce, położna przywitała mnie z tekstem "Co taka mina smutna", odpowiedziałam, że mnie boli, a ta "a co myślałaś, że nic nie poczujesz" dodam tylko, że ja od samego początku ciąży nastawiałam się, ze poród boli, więc nie pojechałam na ta porodówkę nieświadoma.
Mąż wpadł do sali porodowej obładowany moim rzeczami z patologii ciąży, zagraciliśmy pół sali :D
Podpięli mnie pod ktg i kazali sprawdzić cukier, cukier był ok, na ktg średnie skurcze, na co położna z tekstem "takie bóliki to nie na poród", po chwili pozwoliła iść pod prysznic, poszłam, siedziałam tam z 30 minut, ogromna ulga, pod prysznicem odeszły mi wody, krzyczę do Przemka, że mi wody odeszły, a on na to "kochanie, to woda z prysznica leci".
Wróciłam na fotel na porodówce, znowu pod ktg, skurcze bez zmian, położna poprosiła lekarza, żeby ocenił sytuację i rozwarcie i przebił pęcherz płodowy, przyszedł lekarz, rozwarcie na 6 cm i mówi, że wody odeszły już i nie trzeba przebijać ( czyli jednak po prysznicem to nie woda z kranu, jak twierdził mąż :D )
Resztę porodu spędziłam na fotelu, leżałam na lewym boku i wdychałam gaz rozweselający, który za cholerę nie rozweselał, nie znieczulał, nie robił nic, dawał tylko zajęcie na czas skurczu. O 22 zaczęły się parte, pierwszy raz krzyknęłam z ból, do sali wróciła położna z tekstem "to tu tak krzyczy", zbadała mnie i okazało się, ze źle wstawił się w kanał, powiedziała, że będzie ciężko. Około 1.30 zaczęło dziać się z nami źle, skurcze były bardzo słabe, mały nie posuwał się niżej, podłączyli mi oxytocynę, ktora nic nie dała, o 2 małemu zaczęło spadać tętno, ja byłam już wycieńczona ( w pewnym momencie zabronili mi przeć więc dodatkowa walka z własnym organizmem), generalnie to byliśmy z młodym na granicy już, ja miałam wrażenie, ze umieram, miałam mroczki przed oczami, traciłam świadomość. Na sali poruszenie, wyciągają jakąś maszynę, ostatkiem sił pytam męża co się dzieje, maż pyta lekarza, lekarz mówi, że będzie vacum bo sytuacja kiepska, położna mnie nacina, męża wypraszają, widze niebieską końcówkę rury od próżnociągu, którą lekarz montuje gdzieś między moimi skurczami, każą mi zebrać siły i na skurczu przeć najbardziej jak się da, przychodzi skurcz, włączają prożnociąg i nic, więc krzyczą, żebym na kolejnym postarała się przeć, że musze teraz urodzić, przychodzi skurcz, włączają próżnociąg, mój ostatni skurcz party i wypada ze mnie mój kochany synek, cały fioletowy, siny, nie płacze, krzyczę, żeby zawołali męża, krzyczę używając jego imienia, wraca do nas na salę, patrzy na małego i ryczy, ja ryczę z nim, pytam wszystkich, czemu syn nie płacze, kładą mi go na brzuchu na 2 sekundy, zaczyna płakać, biorą go pediatrzy do oceny apgar, rozmawiamy chwilę o podejrzeniu wady serca, oddają mi syna na brzuch, lekarz bierze się za zszywanie, położna wypełnia dokumenty, a ja leżę z moim skarbem na brzuchu i mówię mu do ucha jak bardzo go kocham.
2 h tak leżeliśmy, potem zabrali mnie na położniczy, a synka na intensywną terapię noworodka, ponieważ rano miał mieć robione echo serca i inne badania.
Powiem Wam tylko, że gdyby nie mąz, nie przetrwałabym tego, był ogromnym wsparciem, spisał się na medal, nie sądziłam, ze da radę.
napisał/a: daffodil1 2016-01-29 14:46
chasia, Gratulacje
napisał/a: ~gość 2016-01-29 14:53
chasia, no nie był to łatwy poród, współczuję tych chwil bez płaczu... bardzo się cieszę, że wszystko się dobrze skończyło
napisał/a: malwinka89 2016-01-29 15:58
chasia, łatwo nie miałaś
napisał/a: corsyka 2016-01-29 17:43
chasia, najwazniejsze ze maz sie spisal i wszystko skonczylo sie dobrze
napisał/a: Zazi 2016-01-29 19:50
believe pieknie
chasia, ehh podobny porod do mojego tzn tak 3/4 bo u mnie nie dalo rady vacum i skonczyloi sie cc. Super dalas rade
napisał/a: Katherina 2016-01-30 13:53
chasia, współczuję tego czekania na płacz Ale super, że się wszystko dobrze skończyło
napisał/a: Borusia 2016-02-04 22:16
Mam trochę czasu, więc postanowiłam Wam opowiedzieć jak to wyglądało u mnie.

Był 36 tydzień i 4 dzień ciąży. Około 5 wstałam na siku. W łazience okazało się, że „coś” ze mnie cieknie, pomyślałam, że może to wody, ale były różowe i takie śluzowe (dopiero potem od położnej dowiedziałam się, że to musiał być czop i wody). Nic więcej mi nie dolegało, więc położyłam się z powrotem do łóżka. Za parę minut znów czuję, że coś się sączy. Do tego doszedł lekki, tępy ból jak na okres. Mimo to, nie czułam, że to już „to”. Wstałam i zaczęłam się kręcić po domu. Sytuacja się nie zmieniała, więc pomyślałam, że tak czy inaczej trzeba jechać do szpitala, bo nawet jeśli jeszcze nie rodzę to coś ewidentnie się dzieje i lepiej to sprawdzić. Zjadłam śniadanie, wzięłam prysznic i czekałam aż mąż się obudzi (była sobota, więc niech się biedak wyśpi ) Ok. 9 mąż wstał, ogarnął się, torby do samochodu i jedziemy. Do szpitala pół godziny drogi. Podczas jazdy ten ból stawał się mocniejszy i przychodził falami, więc w końcu dotarło do mnie, że to skurcze. Liczymy odstępy- 7 minut. W szpitalu, gdy czekaliśmy w izbie przyjęć skurcze były już co 5 minut. Ok. 11:30 badanie lekarskie- potwierdzenie, że zaczął się poród (wody odchodzą i rozwarcie na 2 cm). Potem USG i skierowanie na porodówkę. Skurcze są już co trzy minuty, ale zupełnie znośne. Na porodówce okazuje się, że wszystkie łóżka (sztuk 4) są zajęte. I ogólne nastawienie, że skoro pierworódka to się jeszcze zejdzie. Ok. 14 kładą mnie na patologie, tam KTG. Przy leżeniu na boku albo na plecach słabo słychać tętno, więc położna każe mi leżeć na „pół-boku”. Tu skurcze zaczęły boleć niesamowicie, a na KTG… pisały się jakieś mini. Leżałam pod tym KTG godzinę i to był najgorszy moment porodu, mówiłam mężowi, że skoro to jeszcze nie są „te skurcze” to ja nie dam rady, chcę znieczulenie. Straszne było to leżenie, nie mogłam sobie w żaden sposób ulżyć w bólu. W międzyczasie przychodziła taka młodziutka położna i patrzyła na ten zapis KTG i na mnie z politowaniem. W końcu mąż poszedł zapytać czy mógłby przyjść lekarz, bo mnie bardzo boli. A ja się wściekłam i odpięłam te paski, wstałam i od razu skurcze stały się znośniejsze. Ta młoda położna mnie opieprzyła, że uprawiam samowolkę , ale zaraz przyszedł lekarz i okazało się, że mam 5 cm rozwarcia i migiem na porodówkę! Żebyście widziały minę tej położnej Po 15 byłam już na porodówce, łóżka nadal były zajęte, a ja dzięki temu dostałam indywidualną salę. Trafiłam na bardzo fajną położną, przez cały czas do nas mówiła po imieniu, pytała czym się zajmujemy i takie tam, ogólnie nas zagadywała w tym całym zamieszaniu. Rozwarcie było już na 8 cm, więc za późno na znieczulenie. Dostałam tylko gaz rozweselający, który nie bardzo pomagał. Z tego okresu to nie za wiele pamiętam. Wiem tylko, że posłusznie wykonywałam polecenia położnej, typu- usiądź sobie na worku, stań przy kanapie i tym podobne. W końcu zaczęły się bóle parte i na początku parłam w kucki, ale potem położna zauważyła, że jestem już bardzo zmęczona i generalnie ledwo stoję na nogach, więc położyłam się na tym łóżku porodowym najpierw na boku, a potem już tak „klasycznie”. Wtedy już mówiłam mężowi, że może wyjść, bo tak się umawialiśmy. On jednak został i podawał wodę, głaskał po głowie. Potem koło mnie zaczął się robić mały tłum, jakieś 5 osób, ale nawet dobrze nie pamiętam. Główka już wychodziła, położna z lekarzem na każdym skurczu bardzo mnie dopingowali: "Dasz radę!" "Mocno!" "Jeszcze jeden skurcz i będziesz miała swojego Józka!" Zostałam niestety nacięta, choć położna tłumaczyła się, że musi to zrobić. Ja myślałam już sobie, że zrobię wszystko, żeby to się tylko skończyło. Gdy główka wyszła, barki i cała reszta to była już bułka z masłem. Parę minut przed 17 urodziłam. Poczułam niesamowitą ulgę i cały ból jakby ręką odjął, położyli mi małego na brzuchu. W tym czasie przyszedł z korytarza mój mąż. Wyszedł, gdy pojawił się ten tłum ludzi, a ja nawet tego nie zarejestrowałam. Po paru minutach zabrali małego na ocenę, a potem przynieśli tylko do pocałowania, bo musiał iść do inkubatora ze względu na wcześniactwo. Rodzenie łożyska to była już łatwizna, potem szycie. Mi wrócił humor, żartowałam sobie z lekarzem. Generalnie czułam się bardzo zmęczona, głodna, ale też nabuzowana adrenaliną. Nie spałam potem pół nocy. Jakoś po 20 wstałam już na nogi i pokuśtykałam do wcześniaków popatrzeć sobie na mojego ślicznego synka

Podsumowując- bolało bardzo, nie ma co się nastawiać, że będzie inaczej. Było jednak do wytrzymania, nawet bez znieczulenia. Ogólnie bardzo dobrze wspominam cały poród, nie mam żadnej traumy. Myślę, że spokojnie mogę rodzić następne